Choroby lokomocyjnej chyba już prędko nie zbagatelizuję…
Kto ma ten wie, że przypadłość bardzo wiernie się trzyma, nawet podeszłego bliżej czterdziestki wieku.
U niektórych co prawda, owa choroba nietypowo po imprezach się pojawia, ale nie o tym dzisiaj, choć motyw imprezy podtrzymuję.
Skoro już przy kalkulacji wieku jesteśmy to zacne cztery lata najmłodsze w gnieździe potomstwo właśnie nam skończyło.
Na dodatek jak matematycznie podeszłam do sprawy okazuje się, że w ciągu ostatnich 14 lat – 40 razy – przyszło mi dopingować dmuchanie świeczek moich dzieci.
Myślę, że się już trochę zimmunizowałam na te coroczne celebracje, chociaż przyznaję, że na początku rozpieszczałam załogę ulubionymi tortami, malutkimi rzeźbami z marcepana nad którymi przesiadywałam godzinami. Tradycja jednak o tyle zawsze jest podtrzymywana, że każdy dmuchnąć musi, choćby świeczkę zasadzić przyszło w kanapkę z nutellą…
Dzisiaj jednak, jakoś tak rzewnie mi się zrobiło, bo zgodnie z brytyjskim prawem czterolatek krochmaloną białą koszulę, czarne wypolerowane buciki oraz mundurek szkolny w ciemnych odcieniach szarości lub granatu na swoje czteroletnie pupsko samodzielnie naciągnąć musi.
Dowiedziawszy się o tym dość surowym procederze -Franiusia swojego maleńkiego nijak w kamaszach zobaczyć nie potrafiłam. Drobnica to jeszcze! Gdzież to takiego małego Dziumbelka zimną edukacją musztrować…
Zbyt wiele do powiedzenia tutaj jednak nie mam, więc pomyślałam, że chociaż huczne czwarte urodziny jako symbol pożegnania z dzieciństwem- Chłopince zorganizuję…
Podpytuję więc od jakiegoś czasu, jakie tam marzenia w małym sercu mieszkają. Od dawna otrzymuję odpowiedź konkretną; że Żyrafę pogłaskać dziecko sobie wymarzyło…
Nie zobaczyć, po-gła-skać…
Znajdź wpierw człowieku tę żyrafę i namówże to zwierzę, żeby się nieco schyliło i słodkiego buziaka na facjatę przyjęło lub chociaż po kopycie, tak choćby troszkę niżej pogłaskać się dało.… Poprzeczkę, wysoko Franek zawiesił i już myślałam że nie doskoczę, kiedy to podczas jakiejś podróży szyld safari z wielką żyrafą w godle zamajaczył przez okno… Sawanny w West Midlands jakoś nie kojarzę, ale szansę na spełnienie marzenia dziecku dam.
Dziewiątego czerwca, urodzinowa pogoda dopisała, więc wraz z wielką Czwórką w for baj for uzbrojeni, wyruszyliśmy na najprawdziwsze Safari w poszukiwaniu żyraf „dziko” żyjących w centralnej Anglii.
Kanapki na drogę, tradycyjnie pakowane jak „u Mamy” zawsze trochę drogę skracają, ale
napięcie w samochodzie niestety się pojawiło. Godzinny „areszt” w aucie, dla Franka jest okazją do intensywnej werbalnej integracji. Dziennie przeciętny czterolatek zadaje 400-500 pytań i oczekuje skutecznie na odpowiedź. 50-60 pytań na godzinę to dla mnie norma, ale reszta rodziny z trudem wytrzymywała już integrację.
Pytania cudownie ustały kiedy zbliżyliśmy się do ogromnych bram West Midland Safari Park.
Już z daleka widać było niepokojące setki samochodów wolno przesuwających się na horyzoncie ….
Organizacja okazała się jednak świetna, bo płynnie włączyliśmy się do ruchu mijając bramki wjazdowe.
Auta ustawiały się w podwójnym łańcuchu manewrując pomiędzy – kiedyś może i „dzikimi” – zwierzętami.
Hałas silników z rzadka, ale donośnie przeszywały klaksony zniecierpliwionych kierowców. Tu i ówdzie przez szybę, faunę tutejszą dokarmiać wolno, pod warunkiem wcześniejszego zakupu na bramce śruty w pudełeczkach pakowanej. Bagatela, po 5 funcików za sztukę.
Wjechaliśmy na otwarty pagórkowaty teren ciasno poprzecinany asfaltem.
Eland, Ancole Cow, Gemsbok, Congo i Cape Buffalo oraz bardziej znajome zebry i nosorożce, żyjące w tej dziwnej komunie wręcz ocierały się o maski samochodów…
Dzieciaki, jak zwykle w radosnych odruchach cieszyły się obecnością zwierząt.
Mnie jednak – ten obraz setek silników (setki w zasięgu wzroku, tysiące w skali dziennej, dalej nie chce liczyć) wydychających swoje obrzydliwe spaliny prosto pod nosy, dziesiątek zebr, nosorożców, słoni oraz co mądrzejszych bo w trawach pochowanych wymęczonych lwów i tygrysów bengalskich, zasmucił…
Gaz hamulec, gaz, hamulec. Klakson, szyba w dół cip, cip bawołku, sarenko…
Zwierzęta do smakołyków przyzwyczajone wręcz lgną do rozgrzanych karoserii wszelkiej maści. Łapczywie przynętę pochłaniały, jednocześnie dość sprytnie unikały dotyku ze strony ludzi. Albo rogiem, albo zębami dawały skutecznie i całkiem niewesoło, znać: „ żarcie w mordę i następny proszę”.
Pomyślałam, że w sumie te zwierzaki innego świata nie znają i całe swoje życie spędziły nad ewolucyjnym przystosowaniem do oddychania gazami wydechowymi . Może tlenki węgla, azotu i siarki im akurat dobrze służą.
Kilogramy śruty z pudełeczek, serwowane przez setki nieznajomych dłoni, nie mogą mieć bogatszego składu niż papier toaletowy, ale być może to znaczna część diety tutejszych mieszkańców.
Przesuwając się z prędkością dwa na godzinę po 15 minutach zaczęliśmy już z nudów nadawać imiona tubylcom bo zrobiło się po prostu nudno, jak to w korku i po wykorzystaniu wszelkich atrakcji.
Z nadzieją na intensywniejsze przeżycia po dwóch kwadransach wjechaliśmy do strefy zwierząt niebezpiecznych. Obsługa parku przez megafony dobitnie ogłosiła, że wszystkie szyberdachy i okna należy bezwarunkowo szczelnie zamknąć.
Pech jakoś chciał, że na zewnątrz 30 stopni Celsjusza, a nasza klimatyzacja postanowiła przypomnieć, że jej regularnie nie serwisowaliśmy…
Potulnie jednak uszczelniliśmy się w naszym aucie, zdejmując kolejne warstwy ubrania.
Niestety na próżno poprawni byliśmy, bo zwierząt niebezpiecznych ani widu ani słychu przez kolejne 20 minut. Pochowane w trawach cieszyły się trochę lepszym losem niż ich kopytni bracia. W sumie od zawsze do wyższej pozycji w łańcuchu przyzwyczajone…
A w naszym aucie mimo wszystko urodziny nabrały rumieńców, bez przenośni.
Szanowny Jubilat mocno znudzony, zaczął testować swoją pozycję w rodzinnym łańcuchu pokarmowym 😉
W konkretną bójkę najpierw z bratem, a potem z ojcem (tak, tak), w ramach testów się wdał.
Krzyk, pięści, plaskacze, zęby i pazury poszły w ruch, nawet nie wiem z jakiego to właściwie powodu.
Wrażenie odniosłam, że dzicz większa w środku niż na zewnątrz panować zaczęła i zapragnęłam również siatką się odgrodzić…
Tatuś, krzycząc bojowo i ochoczo, strzały odwzajemniać całkiem poważnie zaczął- jak na prawdziwego mężczyznę przystało…
Dzikie wycie, łzy, krzyki oraz slalom miedzy fotelami w szczelnie zamkniętym coraz duszniejszym aucie przyprawiły mnie o pierwszą, ostrzegawczą falę mdłości…
–” Tomek błagam!!! Darujcie sobie walki w samochodzie!” – „ Ale jest fajnie! A poza tym Franek sam zaczynał, to mu oddałem…!” –
Tumult oraz smród spalonego sprzęgła z sąsiedniego auta, klimatyzacja która właśnie grzać zaczęła, teraz przyprawiły mnie o kolejną tym razem dużo groźniejszą falę mdłości lokomocyjnych….
Okien otworzyć nie można, wyjść na spotkanie z tygrysem też nie… zemdliło mnie skrajnie, tak że rodzina nawet dostrzegła i cisza zapadła. Uspokoili się przerażeni wizją mojego finału zbliżającego się dość dramatycznie…
– „ŻŻŻYRAFYYY!” – Wykrzyczał nagle wniebowzięty Franek. –„ Mama są żyrafy, na moje urodziny!!!!Dziękuję! Znalazłaś dla mnie żyrafyyyy!!!”–
Adrenalina moje mdłości chwilowo złagodziła.
W oknie szyberdachu Jubilat z ojcem (już w zgodzie nawet) wspólnie się pomieścili ku widokowi lepszemu.
Na horyzoncie – zagonione do ciężkiej pracy w sektorze turystycznym- pojawiły się one… Tak bardzo jak nie podoba mi się koncepcja ogrodów zoologicznych czy pseudo safari, tak szczerze z wrażenia zamarłam w podziwie. Było ich chyba pięć, podchodziły wolniutko i dostojnie do oddalonych samochodów ustawionych w kontynuacji naszego korka. Pochylały swe szczupłe, mięciutkie półmetrowe pyszczki prosto przez okna do wnętrz samochodów, sięgając swoimi delikatnymi jęzorkami po kolejne porcje ulubionej śruty…
Wszyscy w ciszy czekaliśmy na naszą kolej, opuściliśmy okna zostawiając strefę drapieżników za sobą.
Mijając wolno grupę wielbłądów, zdziwiliśmy się dlaczego one nie lubią smakołyków i dziwnie nie podchodzą… jakoś chyba cmoknęliśmy, tak od niechcenia w ich stronę, nadal jednak bardziej skupieni na pięknych żyrafach….
Nagle od mojej strony ogromny pysk wielbłąda wparował do kabiny tak szybko i głęboko ze spokojnie dałby radę zmieniać biegi. Wielkie żółte zębiska kłapały w poszukiwaniu pożywienia. W pierwszej chwili było nawet śmiesznie, ale wielbłądzisko zaczęło napierać na mnie mordą mocniej i mocniej! Wydarłam się jak typowa turystka na całe gardło, próbując jednocześnie wypchnąć wielki łeb na zewnątrz samochodu .
Dziewczyny piszczą, Franek w panice pod fotelem, a Tatuś dawaj szperać po więcej karmy…..na której pudełku widnieje, wielki napis: NIE KARMIĆ WIELBŁADÓW ! GRYZĄ!
–„ Oknoo!!!”– ale nikt nie zdawał się mi pomagać, wiec wyrobionym chwytem hippicznym (choć wielbłąd nie koń i dobrze o tym wiem) złapałam z góry za delikatną część nosa delikwenta, zdając sobie jednocześnie sprawę, że zadaję biednemu, niewinnemu zwierzakowi ból, chociaż przed chwilą w myślach rozprawiałam o jego niedoli .… „Hipokrytka”– pomyślałam, kiedy auto przed nami ruszyło
robiąc miejsce dla półmetrowej ucieczki przed zdezorientowanym nagłym bólem wielbłądem, który jednak z okna pysk wycofał.
Tomek litościwie dodał gazu i z radośnie przymknął moją szybę zwalniając child lock po mojej stronie .
Mdlić mnie przestało zdecydowanie, a ostatnie „stacja” przy żyrafach naprawdę spełniła oczekiwania nie tylko mojego czterolatka.
(…)
Dalsza część spełniania marzeń przypadła po opuszczeniu parku na tatę, który zafundował wszystkim bilety do przyległego, brytyjskiego odpowiednika Disneylandu…
Przez ostatnie lata dosłownie za każdym razem kiedy jeździliśmy po fajnych parkach rozrywki; Disney World, Legoland, Six Flags przypadała akurat jakaś z moich ciąż…Więc starszaki za wszelką cenę chciały w końcu podzielić ze mną adrenalinę rollercoastera czy innego killera spadającego ze 100 metrów.
Ze względu właśnie na wspomnianą wcześniej chorobę lokomocyjną, z ogromną rezerwą podchodzę do takich urządzeń, ale ostatnio tak rzadko mój nastoletni Jasiek bardzo prosi o wspólne spędzanie czasu…
–„ Mama, nic Ci nie będzie, to jest obłęd i adrenalina i nikogo tam nie mdli…”–
Nie umiałam odmówić. Zabrał mnie w podskokach mój Jasiek na największego killera w miasteczku… ostrzegłam o potencjalnych objawach choroby morskiej i zapięłam ciasno pasy….
Był czad! Adrenalina rewelacyjna, zero mdłości, wręcz miłe orzeźwienie….
–„Mama teraz tu, teraz tam!”– więc zaliczałam kolejny odpowiednik bungee jumping, rollercoaster, jeden drugi , trzeci- hurra w końcu nic mi nie jest….
Skończyliśmy ekscytującą sesyjkę z Jaśkiem, wcinamy lody i podchodzi do mnie Hanulka… To dziecko ma w sobie taką słodycz i łagodność, że rzadko kto, jest się w stanie oprzeć jej urokowi. Na pewno nie ja.
Złapało mnie to Małe za rękę –„ Mami, teraz ze mną chodź! Proooszę…”– zawachlowała czarnymi rzęsami i nie miałam wyjścia jak tylko poddać się razem z nią, troszkę spokojniejszym atrakcjom.
– „ Mami idziemy na ten wielki statek, zobacz jak wysoko”– gigantyczne ramię miarowo huśtało zadowolonych pasażerów…
– „ Karolina, nie przesadzaj, nie idź. Rozchorujesz się za chwilę…”– lekarskim tonem ostrzegł mnie dość niespodziewanie Tomek. Bardzo to rzadka sprawa, bo On nigdy mnie od niczego nie odwodzi, nie doradza, nie matkuje, zostawiając największą wolność wyboru i tolerancję jaką tylko można sobie wymarzyć.
–„ Pewnie chce się zrehabilitować dorosłością po samochodowych bójkach…”– pomyślałam, złapałam Hanię za rękę, ignorując radę, zapięłam pasy na Statku Piratów…
Przyznaję sobie medal za Błąd Dnia.
Zero adrenaliny, powolne kołysanie po jednostajnych trajektoriach. Przód, tył, przód, tył… Kto chorobę lokomocyjną zna, ten wie już pewnie wie co dalej było…
Jeszcze o własnych siłach, biała jak kreda i z konkretną tachykardią i oczopląsem, zdołałam tylko opaść w ramiona przygotowanego najwidoczniej na ten scenariusz Tomka .–„Położyć sięęę…”– wybełkotałam i mój osobisty Doktor zacnie ułożył mnie na pobliskiej ławeczce. Wygłaskał po głowie, uspokoił …Organizm powolutku zaczął się uspokajać, zaczęłam być senna i z głową opartą o plecak wkrótce odpadłam w leczniczy półsen. A że u nas lekko nie jest i jak ktoś nie umiera to asysta jest zbędna. Takoż zostawili mnie „na chwilę”, taką śpiącą sobie na ławce…
W pewnym momencie przebudza mnie gwałtowne miarowe uderzanie w plecak . Głowa zaczyna mi podskakiwać wiec szansa na powrót mdłości wzrasta gwałtownie.
Próbuję otwierać oczy i widzę, wielką czarną babę … Przepraszam , nie wiem już jak nazywać w tym hiper poprawnym kraju kolor skory bliźniego, żeby przypadkiem nie go nie urazić i nie zostać posądzonym o rasistowską niedelikatność. Wielka Murzynka, Afroamerykanka, Negro, Czarna kobieta, Osoba o ciemniejszym kolorze skory a może Osoba o INNYM kolorze skóry- szczerzyła na mnie w oburzeniu garnitur zębów – w większości szczerozłotych z przodu, a spróchniałych z tylu. Próbowała przepchnąć lub raczej zepchnąć mnie z ławki! Nie wiedząc o co chodzi lekko się uniosłam. Babsko wykrzykuje, że zajmuje „jej” miejsce, że ona akurat tu chce usiąść, że mam się posunąć, że ona ma dzieci i prawo do odpoczynku a ja zajmuję całą ławkę!!!
Próbowałam powiedzieć, że „motion sickness”, i że jak nie przestanie mnie szarpać to na nią „throw up” i że zaraz przyjdzie mąż i….. i w pewnym momencie babsko posadziło swoją wielką…– ech ale mi się teraz chce być niepoprawną, ale kolorów nie wolno używać –…..tłustą… d…… na plecaku tuż obok mojej głowy, nie przestając pukać w plecak pod moją glową….!
Niestety z tego wszystkiego wyrywa mi się absolutnie niecenzuralne i chyba dość syczące : –„ Why are you such a bitch now, Lady…” – którego zaczynam natychmiast żałować… Baba zaczyna zwoływać obsługę parku krzycząc:
” Now you have trouble, now you have trouble! „
Próbuję się podnosić ale mam okropne zawroty głowy więc ląduje z powrotem na ławce. Nie ma Tomka, nie ma dzieci. Zbiera się gromada gapiów, wiec zamykam oczy i po prostu leżę… Odpowiadam (również z pozycji horyzontalnej) na pytania obsługi Parku, jak mogę, a baba krzyczy że ją wyzwałam od „ bitch in front of her kids”…
Jakoś tak dziwnie nikt na to nie reaguje… Pamiętam, że przez tłum przedziera się Tomek a zaraz za nim dzieci. Przekładają mnie na drugi bok (murzynka nadal uparcie siedzi na ławce!),wołają paramedics.
Mimo tego całego krzyku wokół, odpadam w nieprzytomny półsen, świadoma jednak na tyle, że Tomek już jest ze mną i załatwi wszystko tak, że nie będę musiała się o nic martwic. Nigdy mnie nie zawiódł…
Przebudza mnie chłód ice pack’a i delikatne głaskanie Tomka. Ludzi jest coraz mniej , murzynka już nie siedzi tylko stoi obok, po chwili się oddala…
„ Wyzwałaś ją od suk?” nachylając się po cichutku zapytał Tomek – „Mhmm…” – pokornie potwierdziłam – „Nie przyznawaj się po prostu..”- Zachichotałam wewnętrznie… A on się uśmiechnął… –„ Spokojnie, niczym się nie martw, zaraz zabiorę Cię do domu…”
Upiekło mi się, bo słowo „bitch” jest wysoko w kategorii obraźliwych i czasem policja jest wołana ze względu na ze względu na „insult”. A jeszcze w ustach „białaski”, to już zupełna obraza. Zrzucam trochę winę na niedotlenienie mózgu, bo normalnie nie używam żadnych obraźliwych słów do obcych. Rozumiem też, że Szanowna Lady potraktowała przypadek mojej choroby lokomocyjnej we wcześniej wspomnianym kontekście imprezowym. Wybaczam, trudno. Żałuję jednak trochę, że nie zmusiłam się do pionizacji, co za tym idzie opróżnienia treści żołądkowej chociażby na te tłuste stopy kobiety o ciemniejszym odcieniu skóry.
Ostatnio co prawda, przeżywam kumulację słownych potyczek ulicznych, z udziałem policji włącznie, ale to materiał na zupełnie odrębną historię.
(…)
Nasze dzieciaki w nietypowych sytuacjach przechodzą w tryb niesamowitego autopilota. Są teamem; zgrane opiekuńcze i odpowiedzialne. W drodze do auta widziałam tylko jak ich mini zorganizowana grupa pomaga sobie wzajemnie w małych- wielkich sprawach. Komuś zimno, ktoś starł kolano, ktoś chce pić, siku, komuś spadły lody na ziemię… Nie ma problemów i kłótni… wszystko załatwiają bez udziału dorosłych.
Marysia kontroluję, Janek dostarcza rozwiązań, Hania wykłada serduszko na dłoń…
Mały Franio jeszcze nie zdołał ochłonąć po spotkaniu z żyrafą i nieprzytomną mamą , wiec zadaje pytania, potem sam odpowiada, trzyma za rękę Marysię podskakując z nogi na nogę. Błogo szczęśliwy, beztroski, kompletnie umorusany lodami, z watą cukrową we włosach. I spełnionym marzeniem za pasem.