Ostrożnie ze śniegem we wrześniu

18.IX.2018 Warszawa

Pod batutą rozłąki przyturlała się do mnie zabłąkana tęsknota.
Dziwna, mała, zimna kulka. Dzika śnieżynka. Oswoję – pomyślałam .

Założyłam jej ładną obrożę i od czterech miesięcy konsekwentnie prowadzam ją na smyczy.
Ostatnio chyba tego nie lubi. Podwija łapy. Kuli się. Kombinuje. Taka skulona- na dzisiejszym spacerze- zaczęła się dziwnie toczyć.
Próbuję więc trzymać mocniej smycz, podbiegam kilka kroków za nią. Nie słucha, ciągnie. Tak mocno ciągnie!!
Przecież zbliżamy się do zbocza, tam jest urwisko….Muszę biec bo cienki rzemień splata się i zaciska wokół nadgarstka.
-Puść. Puść ją! Jeśli masz choć trochę rozsądku!
-Nie chcę, nie mogę –przecież ona jeszcze nie oswojona – wyrwie się bez kontroli!
Bezskutecznie przywołuję ją do porządku, a ona coraz szybciej turla się z góry.
Toczy się szybko. Powiększa, skracając niebezpiecznie smycz . Puść, odpuść zanim wciągnie, pochłonie, zniweczy pod swym nieoswojonym potężnym ciężarem…

(…)

Kiedy parę miesięcy temu- tak zdecydowanie i świadomie- postanowiłam chwycić marzenia mocniej za pysk, wiedziałam, że za ten mocny uchwyt za mordę pragnień przyjdzie mi jakoś zapłacić.
Spakowawszy walizkę ucałowałam cztery małe czubki nosów i zamieniłam się chyżo w weekendową matkę. W „matkę- kurwa- wszystko przetrwam”, w „matkę -kurwa -wszystko rozwiążę” , „matkę –kurwa-wszystko osiągnę”…. – może już bez tych bluźnierstw bo się niektórzy zgorszą. No ale mam przecież jeszcze w tej walizce plan na matkę cyberkobietę, wikikobietę, kochankożonę, żonokochankę wedle potrzeb i fantazji. A wszystko pójdzie tak prosto, że zostanę matką kurwa boską (nie linczujcie bo nie Maryję a przymiotnik na myśli miałam tylko !)

Ja. Mnie. Dla mnie. Sama.
Czysty egocentryzm. Na dodatek taki trochę martyrologiczny. Jakaś buta wręcz… Bezemocjonalna zadaniowość. Poklepywana po ramieniu, wypaliłam sobie na czole motto powszechnie polecane: ” Szczęśliwa matka szczęśliwe dzieci”. I ku wzajemnemu szczęściu z żelaznym bezemocjonalnym postanowieniem rzuciłam się w fascynujący pracoholizm odhaczając na zimno swoje kolejne „cyber”, „wiki” oraz weekendowe „żonokochankowe”.
Pięknie i nowocześnie tak sobie wszystko zaplanować… Oczywiście – „wszystkiego „ mieć nie można na raz….pewnie nie dość szczęśliwa jestem – sądząc po zanikających endorfinach coraz rzadziej odwiedzanych dzieci…
Nie ma czasu na rozczulanie- czternaście lat miziania było..? Było.

Teraz k..wa JA.

Kretynka.
(…)

Cztery miesiące później…

Cichy zwykły wieczór przy biurku. Kolejny dzień na drodze do spełnienia mam za sobą. „Cyber”, „Wiki” i „Boska” się przydają, bo biznesowe zadania odhaczam z satysfakcją.

Prastary wielki iMac rzęzi już ostatkiem sił, choć nadal przyjemnie. Latał nad oceanem udając podręcznego laptopa ukrytego miedzy ubraniami w walizce. Przeżył dwa remonty, upadek na marmur( szkoda marmuru) oraz atak trzech owiec – choć to historia do opisania sama w sobie.
Wyłączam Dziadka i opieram się na krześle.

Zbliża się codzienna pora oswajania.
Robi się coraz chłodniej.
Zaplatam ramiona.
Z trudem podnoszę wbity wcześniej w podłogę wzrok.
Nie ma miejsca w tym pokoju, z którego nie byłoby Ich widać…

Światło małej pękatej lampki pada prosto na twarzyczkę dziecka, głęboko patrzącego ze zdjęcia prosto w moje oczy. Pamiętam doskonale kiedy je zrobiłam. Portret. Głębokie zbliżenie. Popołudniowe światło odbite w kosmatych blond włoskach wylądowało miękko na jednym policzku zawstydzone, że nie może dorównać mu jedwabistością. Jeszcze łagodny, uchwycony na chwilkę przed pełnym rozkwitem uśmiech zastygł na moment. Wysłany specjalnie dla mnie, czołgającej się z obiektywem tuż przed maleńką buziulką. Obydwoje leżeliśmy na brzuchach twarzami do siebie, powolutku przesuwając się ku spotkaniu. Oparł się na przedramionach i spojrzał ten jeden raz tak głęboko, tak przeszywająco, że spust migawki sam opadłby pewnie nawet gdybym go nie wcisnęła.
Prawdziwa głębia ogromnej więzi pozwalająca dziecku obnażać się tak bezbronnie i bezgranicznie w spojrzeniu wyrażającym czystą prawdę.

Kurczowo trzymam zaplątaną na nadgarstku smycz . Waruj syczę, zbliżając się coraz szybciej do zbocza. Kulka nie przypomina już żadnej śnieżynki. Drwi ze mnie. Biegnę jednak obok niej wytrwale, choć połączona ze mną rzemieniem zaczyna ciągnąć mnie za sobą.

Spod przymkniętej powieki przesuwam wzrok na korkową tablicę gdzie biznesowe notatki piętrzą się pokornie pod jedną pinezką, z trudem ogarniającą ich objętość. Wiedzą, ze muszą ustąpić miejsca.
Fotografia zrobiona niecałe 5 lat temu. Twarz laleczki o nieskazitelnych rysach skąpana w melancholii. Przenikliwość spojrzenia wyprzedza jej metrykę o kolejne 10 nie przeżytych jeszcze lat.
Na tamtej plaży dała mi dużo więcej niż chwilę. Nie było w tam żadnej nadmuchanej ulotności. Dała mi tę stałość spojrzenia- trwanie w chwili- najwyższy komfort o jakim fotografujący marzy.
I położyło się światło zachodzącego słońca na kosmykach jej włosów. Wieczorny oddech Pustyni Mohave rozpędzony na wzgórzach San Gabriel zaplątał się w kosmykach jej włosów… Ten jeden moment tylko mój i Jej…

Odwracam wzrok pod szklaną już powieką.
Jak długo jeszcze uda mi się wytrzymać ten opleciony, zaciskający tętno na nadgarstku rzemień…? Kula zaczyna nabierać prędkości…Nie nadążam. Jeżeli nie odpuszczę to zniknę.… Dlaczego nie chcę go puścić … Dlaczego tak bardzo się boję…

Mimo, że dystans od obiektywu jest większy niż na poprzedniej fotografii, siła kontaktu centralizuje się nie tylko na soczewce. Odczytuję ten obraz głębiej niż kiedykolwiek, choć to jedno z moich ulubionych zdjęć i znam je na pamięć.
Ten ruch, ten kąt, to natarcie wzroku… Zamyka mnie w pułapce spojrzenia i wiem, ze nawet nie chcę protestować. To on zdecydował, kiedy ja nacisnę spust migawki. Nie dał mi wyboru. Mrużąc delikatnie dolną powiekę doskonale wiedział, że za chwilę usłyszy z satysfakcją świst migawki… Nie mam wyjścia, a chciałabym tylko tak patrzeć !Patrzeć przez obiektyw. Naciskaj, już czas! Choć całą sobą pragnę się tylko gapić. Gapić, choć wiem ze to On trzyma na muszce właśnie mnie. I nie ma szans, nie mam szans ani broni przed jego spojrzeniem. On to wie. Doskonale to czuje. Kąciki ust delikatnie się unoszą, maleńka zmarszczka uśmiechu. Żebym tylko zdążyła wślizgnąć się na chwilkę do wnętrza. Uchyla je dla mnie. Tylko dla mnie. Zniewala całym sobą i pozwala uchwycić prawdę. To jedno z ostatnich zdjęć które zrobiłam tamtego wieczora…
Odchylam głowę ciężko przełykając łzy…Nie mam już tętna i wiem co się musi stać by je odzyskać. Wytrzymam może jeszcze chwilę. Może tylko wydaje mi się że śnieżna kula przybrała groźną objętość. Utrzymam ją… jeszcze utrzymam… Wydech tak głęboki, żeby ból przy mostku na chwilę rozproszył uwagę…

Spójrz! Błagam spójrz na mnie teraz…! Jednak na ostatnim zdjęciu, Ona jedyna nie patrzy w moją stronę… Ale czemóż miałaby? Ku mojemu pocieszeniu? Teraz kiedy jest tak daleko, kiedy ją zostawiłam? Kiedy Ich zostawiłam…?
Nie musisz patrzeć Kochanie.…Nie musi nic robić, wystarczy ze jesteś.
Pod absolutne każdym kątem obiektyw bezgranicznie się w Tobie zakochuje. Masz tutaj niecałe pięć lat. Opierasz się na betonowym słupie i zatapiasz , maleńkie stópki w ciepłym piasku. Ja to pamiętam, choć na fotografii tego nie widać. Patrzysz tak głęboko w przestrzeń z mocą spokoju i tej dziwnej pewności że wszystko da się zrozumieć. Że wszystko da się przetrzymać…Ale dlaczego wydaje mi się że cierpisz…Dlaczego Cię taką fotografuję…!? Dlaczego nie przerwę tego spojrzenia, dlaczego nie ułagodzę , nie zamknę w ramionach…?

Gorące krople ulgi kapią słono na podłogę. Odpuszczam. Rzemień rozplątuje się   swobodnie… Potężna, śnieżna kula rozpędza się bezlitośnie… Widzę z daleka, jak rzemienna smycz smaga powietrze ze świstem, staje się coraz krótsza i krótsza… Poddaje się przytłaczającej masie. Wtapia się w nią. Zastyga. Przestaje istnieć.

Brakuje mi oddechu, opieram się na łokciach i zanoszę się płaczem. Czuję, jak serce przyspiesza zdezorientowane. Szybkie, rwane ruchy klatki piersiowej kiedy płacz przeradza się w szloch…
Kilkanaście niekontrolowanych spazmów pozbawia mnie kontroli. Zwijam się do pozycji embrionalnej, zaciskając pięści na wyciągniętych rękawach swetra.
Kiedy uspokajam się na tyle, że robi mi się zimno, naciągam kołdrę po czubek nosa.
Zachlipana, słaba i pokonana przez samą siebie – zasypiam.

Boska Matka.
Zaiste.

DSC_2200

DSC_2142

DSC_2153

DSC_8202

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s