Znowu woda…

4.IV. 2018 Feckenham

Dzisiaj będzie fotograficznie, chociaż nadal mokro.
Pada. Pada trzeci dzień z rzędu, ale aparat mnie „świerzbi” . Może uda mi się porobić zdjęcia między kroplami.
DSC_9405
Może nie między, ale krople obecne.

DSC_9414DSC_9417
Wszyscy tęsknią za wiosną i każdy lubi wąchać kwiatki…
DSC_9408 2DSC_9421

Franio samodzielnie założył kalosze i dołączył do nas -jako jedyny z rodziny, któremu trochę wody z nieba zupełnie nie przeszkadza. Nie licząc psa, któremu nigdy nic nie przeszkadza, pod warunkiem, że może towarzyszyć krok w krok. Kochany pies z tej naszej Szekli. Potrafi tylko kochać. I tylko całym sercem.
Flat Coated Retriever, urodzona w Yorkshire – nareszcie znów w swojej Ojczyźnie. Docenia tutejsze wrzosowiska przeplatane błotnistymi kałużami. Ja mniej. Szczególnie po powrocie ze spaceru.
Niektórzy na spacery prawie nie wychodzą i zapuszczają korzenie na kanapie…Az trudno uwierzyć, że ta wielka stopa w kadrze powyżej należy do mojego „małego „Jasia…
DSC_9440
Mały Jaś.
DSC_9461
Hania czy Mania..? 😉
DSC_9403
DSC_9426DSC_9429
Ty mnie mamo, lepiej pilnuj. Albo chociaż swoich ” kapci”….
DSC_9435

No dobra…przyznaję: nie dopilnowałam…
DSC_9447DSC_9413

Wiej  Mały Człowieku póki możesz, matka w ogrodzie znalazła narzędzie tortur… Łamanie kołem…to chyba brytyjska metoda wychowawcza, nieprawdaż…?

Dyngus po angielsku

Czasy kiedy z lubością mogłam spać do południa wspominam z utęsknieniem. Ale w wielkanocny poniedziałek pobudkę o 7.30 przyjęłam ze świadomością rodzinnej przewagi:)
Chłodne angielskie powietrze obficie przepełniało sypialnię wdzierając się przez otwarte okno. A za oknem…? Deszcz za oknem.
Szczerze? Nie miałam ochoty wystawić czubka nosa spod kołdry… Pies chrapał na kołdrze, kot pod kołdrą.  Franek na środku łóżka zaanektował 3/4 pościeli i wyglądał jakby mu jeszcze mało było. Na samym skraju materaca, zwinięty w kłębek Mister K. ubrany w polarową bluzę z kapturem, obłożony poduszkami, przegrał najwidoczniej  walkę o kołdrę i musiał zadowolić się niezbyt mięsistym kocykiem…
Na pierwszym piętrze cisza zupełna..znaczy Młodzi śpią….
Śmigus Dyngus…..!!! Z ekstazą uświadomiłam sobie okoliczności 🙂 Moja przewaga była miażdżąca i wiedziałam, że tym razem nie nie dam rady się opanować i po prostu obleję ich wszystkich tak żeby zapamiętali!
Chyba tylko ja sama wiem, jaka dzika radość we mnie wstąpiła, absolutne szaleństwo adrenalinowe.
Nie wiem, może była to po prostu chęć ulżenia sobie po stresach ostatnich miesięcy, czy też ostatnich lat bycia tą rozsądną Mamą, Żoną…
Na myśl o realizacji wodnego planu od  razu odechciało mi się wylegiwania, wysmyknęłam się z sypialni i załadowałam amunicję: wiadro od mopa, i dwie butle po mineralce po brzegi wypełnione lodowatą wodą…

Zacznę od góry, wtedy Mister pomyśli, że go oszczędzę hihi:)
…Drzwi do Maryśki były uchylone…zobaczyłam, że stoi tyłem -zakładała właśnie świeży podkoszulek…pół wiadra wylądowało centralnie na jej plecach, włosach .. no troszkę na wykładzinie…Kiedy zaczynała się drzeć, ja już byłam w pokoju obok:)
Zdarłam z Janka kołdrę:) zdążył się tylko troszeczkę skulić kiedy opróżniałam wiadro na jego gołe plecy…. no dobra.. poprawiłam z butelki prosto na głowę…rozległ się ryk zarzynanego niedźwiedzia… Boszszsz jaką ja miałam satysfakcję!:) Śmiałam się w duszy i na zewnątrz również:)
Na Hanulkę trochę amunicji mi zabrakło i oberwało się bardziej kotu który wygrzebał się spod kołdry i przyszedł na gorę w niefortunne odwiedziny… MIAAAAAUUUUU..rozdarła japę Simba i wystrzeliła z pokoju jak oparzona:)
„Co tam się dzieje???!!” Mister się lekko zaniepokoił, kiedy stanęłam w progu sypialni.  Postanowiłam, że wezmę go z zaskoczenia… Wolnym krokiem weszłam do sypialni, trzymając wiadro od mopa dyskretnie za sobą… „Chyba się leją wodą na gorze, chowam się u Ciebie pod kołdrą, dobra?”…”Spoko wskakuj…..” Odchylił kocyk robiąc mi dobrodusznie miejsce…
…Zawartość wiadra z pluskiem opadła na jego twarz, za kołnierz i nie wiem już dalej gdzie, bo wiedziałam, że muszę wiać w jedno bezpieczne tylko miejsce… Złapałam Franciszka jak tarczę, ale nie wiedzieć czemu jakoś nie chciał za bardzo się do mnie przytulać obudzony taką scenką…Co więcej włączył syrenę i zabawa się skończyła…

Zwariowałaś…!!!? Zdziczałaś?!!! Co Ci odbiło…??!! Tak mnie zaczęli wyzywać jakbym co najmniej coś złego zrobiła, a nie raz na dekadę skorzystała z przywileju tradycji…

Jedyny podejrzanie spokojny pozostał Janek, co wróżyło katastrofę. Wszedł wolno do sypialni i spokojnie powiedział patrząc mi w oczy:”Mamo, PAYBACK IS A BITCH….”(pardon za język ale to był cytat)
Chłopak ma fantazję więc trochę przez chwilkę pożałowałam… Wstałam, żeby posprzątać to co nabałaganiłam i mijając próg przyjęłam pełne wiadro zimnej wody zaserwowane prosto na twarz, przez moją Pierworodną:) Team work. Congrats…

Wyrwało mi się automatycznie takie typowe rodzicielskie: „No dosyć!!! Już koniec zabawy!!! Wszystko będzie mokre!!!!” I zaczęłam się histerycznie śmiać, bo naskoczyli na mnie wszyscy tak, że przez chwilkę straciłam orientację…

W końcu to tylko woda, nie ma co się przejmować… Następnego dnia nie będzie po niej śladu…:)
Przypomniała mi się moja ukochana Babcia Lonia i Dyngusy na Mieliwie w naszym  Domu pod Strzechą… Zasuszona Staruszka, wstawała o świcie, oblewała wszystkich po kolei, a potem chowała się w swoim pokoju, podpierając od wewnątrz drzwi wielkimi widłami. Zawsze miała te widły w pokoju, tak na wszelki wypadek, gdyby „ktoś nieproszony zabłądził w nasze progi”… Najbliższy sąsiad mieszkał 8 kilometrów od nas. Otoczone dzikim lasem i jeziorami  byłyśmy zecydowanie narażone na niepożądane wizyty. Ale ona była przygotowana na wszystko i pchnięcie intruza widłami nie przyszłoby jej zapewne z trudem. Ale o Niej  i o widłach kiedy indziej, bo historia jest długa..

Historia tegorocznego Lanego Poniedziałku, też nie zakończyła się o poranku.. bowiem podczas wieczornego spaceru po okolicznych łąkach, Mister wypatrzył największy, najzimniejszy i najbardziej błotnisty staw jaki zdołał… Spokojnie i porozumiewawczo zwrócił się do dzieci:”…Co Wy na to, żeby Mama również zapamiętała dzisiejszy dzień, chyba jej się należy…?”
(….)

 

Osiemnastka.

30.03.2018 Warszawa
Jeszcze chwilka, będę w chmurach… Ciałem jeszcze nie, ale duchem już prawie jestem na pokładzie samolotu do Zjednoczonego Królestwa…  Jeden podpis pod umową najmu, przekazanie kluczy, potem tylko relaksująca podróż na lotnisko…Samolot odlatuje za dwie godziny, nareszcie wszystko zgodnie z planem….

IMG_1881

Lodowata woda tryska pod ogromnym ciśnieniem prosto na moją twarz. Wwierca się bezwzględnie do nosa. Zupełnie po swojemu- nie pytając o zgodę- przeczesuje strumieniami starannie ułożony na mojej głowie przedziałek… Zamykam z trudem usta, bo Nałęczowianka to prawdopodobnie nie jest…
Nie jestem w stanie otworzyć oczu a wiem, że muszę  dość szybko znaleźć sposób na zlokalizowanie i zatamowanie przecieku. Macam więc na oślep, acz namiętnie niebieską kulę w poszukiwaniu dziurki- sprawczyni tej spontanicznej powodzi . Kulka duża nie jest, bo to  „tylko” zbiornik wyrównawczy w piecu gazowym zlokalizowanym w przedpokoju…W ekstazie napotykam otworek i zasadzam palucha. Taki korek pozwala mi na chwilę otworzyć usta i zawołać po pomoc. Korzystam z chwili i zaczynam drzeć się na cale gardło pokonując na chwilkę ten poranny waterboarding  : „MIIIISKAAAA! JAAAANN….tfu,ehe,blee,fuj,bul…
12 letni Jasio myśląc, że mnie chyba musiało porządnie zemdlić skoro proszę o miskę – pojawia się bez miski ale za to w towarzystwie czteroletniego brata oraz świeżo upieczonych najemców naszego warszawskiego domu…
Stanęli w progu. Gapią się, a ja trzymam ten cholerny palec naprawdę mocno i głęboko, mijają sekundy, nie daję już rady i ciśnienie wygrywa poszerzając dziurkę. Kolejny chlust,  lekko metaliczny w smaku, acz neutralny w zapachu dokańcza dzieła i stoję tak sobie kapiąc tu i tam, gotowa do odlotu wieńczącego osiemnastą przeprowadzkę w moim życiu.

To nie jest fikcja Kochani. To nie jest fantazja na potrzeby pierwszego wpisu na bloga, choć samej trochę trudno mi zrozumieć, czemu przygody tego typu przytrafiają się właśnie mnie…

W sumie nie powinnam się dziwić bo bywam ekstremalną gapą i Jinxem równocześnie. Spadam jednak na 4 łapy (odpukać) zachowując przez to niepoprawny optymizm życiowy.
No bo coż to takiego w końcu strasznego, takim troszkę przemoczonym na pokładzie samolotu się odmeldować? Przynamniej nikt mnie nie popychał, nie dotykał i tak jakoś dziwnie z drogi współpasażerowie schodzili. Po co histeryzować? Nawodniony człowiek przynajmniej i domyty. Ważne, że paszport w ręku suchy…

A paszport w ręku mieć to dla mnie wyzwanie zdecydowanie większe, niż parada mokrego podkoszulka przez Okęcie…

12 godzin wcześniej…
Dwadzieścia wypchanych pudeł : siodła, ogłowia, pamiątkowe zęby trzonowe i przedtrzonowe też (no takie od Wróżki Zębuszki odkupione!), ozdoby choinkowe, listy miłosne romantyczne , kolekcja figurek z „Psiego Patrolu”, oraz z mniej istotnych rzeczy: dokumenty– taki niezbędnik przeprowadzkowicza w moim wydaniu.
Załadowana ciężarówka wyjechała o 23.00 prosto do Calais, żeby spotkać się z nami następnego dnia w nowym domu w Anglii.
Można w końcu odetchnąć. Zwieńczeniem dwutygodniowych przygotowań będzie spokojny check in przed komputerem z lampką wina dla relaksu…
„Ok,  Jasiek odprawiony, Franio również …hmmm gdzie też jest ten mój paszport…????
A w ciężarowce chyba pojechał z dokumentami.” Zganiłam się chwilowo za tę lekkomyślność, ale dysonans rozpłynął się błogo. Dowód tożsamości przecież wystarcza, do Ameryki się nie wybieram…
„Numer, seria click click ok. Data ważności grudzień 2017, no co do cholery nie wchodzi, beznadziejny ten system mają…??”
„Mamo ogarnij się w końcu, 2018 już jest od czterech miesięcy!!!!” podpowiedziało mi któreś z dzieci z przerażeniem….
….
No dobra. Nie wyjadę, po prostu znowu nie wyjadę przez brak odpowiednich dokumentów. Powtórka z 2015 roku troszkę w innym wydaniu  ( tu więcej szczegółów historycznych dla chętnych : https://carolinedowchan.com/old-stories-stare-dzieje/ )

Brawo ja! Brawo!
Gapa, niedojrzała pierdoła, lekkoduch, oszołom, nieodpowiedzialna matka, żona etc…

Dobrze się tak czasem pobiczować, bo mózg się dotlenia i wola walki się pojawia. I choć torturować i upodlać bym mogła tak dalej, to na tym jednym  polegać właśnie mogę.
Wola walki.
Nie zawiodła mnie nigdy. I jak się już obudzi, to zmiata z powierzchni inne moje cechy jak tornado . Szczerze…? Uwielbiam ten stan. Popadam w autoekstazę kiedy zaczynam być w kropce.  I życie mnie rozpieszcza,  bo podsuwa mi szczodrze rozwiązania.

Tym razem wola walki szybciutko się załączyła. Nie opuszczenie przeze mnie Polski w ciagu 24h wiązałoby się z finansową, logistyczną i traumatyczną katastrofą, dotyczącą  szerokiego grona  polegających na mnie ludzi.
Decyzja zapadła bardzo szybko.
Skoro mój paszport fizycznie jest ale tak troszkę hmm…. ucieka, to nie należy zastanawiać się nad wyrabianiem nowego, podrabianiem starego czy przekupstwem służb granicznych … Jak coś ucieka to goń!!! Gońżesz człowieku ile wlezie! Pedałuj, wiosłuj, galopuj whatever…Widzicie rozpędzam się szybko, więc dobrze, że fabryka ograniczniki pod maską montuje… Kto pierwszy do Calais? Ciężarówka czy ja…? Aż tak daleko rozpędzić się nie dało, bo Pan Kierowca ciężarówki na odpoczynek wybrał sobie MOP Wiskitki …
Półtorej godziny pościgu za paszportem, phi tyle co nic… Żadna to przygoda jak się tak człowiek kortyzolu naprodukuje na zapas. Ale w naturze nic nie ginie i kortyzol jak się okazało w niedalekiej przyszłości ponownie się przydał.

Poranny prysznic przy okazji awarii pieca CO, nie był oczywiście jedyną przygodą, ale kto przejmowałby się, że Uber Van odmówi transportu Franka bez fotelika…Chociaż może był to tylko pretekst, żeby nie wpuścić tak ociekającej wodą pasażerki.

Tylko dzięki dobremu sercu moich nowych Najemców (wolę nie zastanawiać się nad pozostawionym pierwszym wrażeniem) misja została dopięta. To właśnie oni zaoferowali  fotelik swojego dziecka i kierowca już wyjścia nie mial jak tylko dowieźć nas na Okęcie.

40 minut do godziny zero.
Próba nadania bagażu oversize na 38 minut przed odlotem- co prawda po trzech przepakowaniach -ale zakończyła się w końcu sukcesem.
Security check – tu małe wyzwanie- bo wyjmij człowieku nasiąknięty wodą, skórzany pas z przemoczonych, przylgniętych na maxa jeansów i „przeplaskaj „w mokrych skarpetkach przez bramkę … scenkę pozostawiam waszej wyobraźni.
Straż graniczna też miała challenge z potwierdzeniem mojej tożsamości…
Przepraszam, ale jakoś tak nie zdążyłam się przejrzeć w lustrze … Oj, no troszkę się „rozmazałam”.. takie tam czarne smugi na policzkach roztarte, z włosów już przynajmniej nie kapało- troszkę się tylko potargały tworząc takie jakby niby gniazdo…..Who cares…?

Mission accomplished.
Wybaczcie, dokumentacji zdjęciowej nie załączam;)
Wasza
K.

Zacznij Mamo, tak po prostu

Po prostu. Po prostu to ja nie umiem. I chociaż bardzo bym chciała, to zmuszać się też nie umiem do tego „po prostu”. U mnie w życiu raczej „po krzywu” wszystko się dzieje i w kolejności zupełnie nie popularnej. I pewnie w tym miejscu też tak będzie, skoro ma być prawdziwie i dokumentacyjnie.

Jednak elegancko i na poważnie zacząć wypada, bo moja Pierworodna M., blogmanager, blogedytor i blogmotywator- zwolni się z posad powyższych tracąc kompletnie nadzieję na posiadanie poważnej i poukładanej matki o jakiej marzy, odkąd pamięta.

Ze szczerą ekscytacją Witam Was  zatem w progach mojego bloga. Bloga pamiątki. Bo tak właśnie wyobrażam sobie to miejsce.
Demencję, Alzheimera lub inne losowe prezenty dostajemy niespodziewanie-  w takim razie, na wszelki wypadek postanawiam: zapiszę zanim zapomnę.

Pokrótce może zaznaczę, o czym tu w ogóle mam zamiar wspominać, żeby Odbiorca nie „naciął się” przypadkiem w oczekiwaniu na porady, jak tu fit, trendy, beauty, czy poprawnym politycznie być…

Popiszę sobie tutaj trochę swawolnie i nie gładko zapewne, za co najserdeczniej przepraszam, ale umiem tylko tak.
Popiszę pewnie o byciu matką Czworga, żoną Jednego i opiekunką kilkunastu Czworonożnych.
Popiszę  może o siedemnastu przeprowadzkach (w tym od numeru dziewięć w zacnym i szerokim gronie.
O międzymiastowych, miedzynarodowych, międzykontynentalnych zmianach mentalności.
O „jednej takiej” pewnie też  wzmianka będzie…Nie lubię jej do dzisiaj- bo bezwstydnie, przez 5 długich lat po salach operacyjnych mnie oprowadzała. Na Tamten Świat uparcie zaproszenie podsyłała, choć na przekór zamiarom udało „Jej” się tyko mocniej postawić mnie na nogach.
Musi być tutaj trochę o Babci Jedynej, Najkochańszej, Strzelczyni Krajeńskiej .
O pierwszych latach mojego życia tylko z Nią. W dzikim lesie,  w wielkim domu z bali, strzechą krytym- kilometry od ludzi oddalonym.
O Dziadach Mickiewicza zamiast bajek na dobranoc i Lwowskim Teatrze odgrywanym na taborecie przed kominkiem.
O Pradziadku, co w mundurze Pułkownika wojska Carskiego na koniu do karczmy wjeżdżał – swojej żony Łabęckiej od Duninów herbu Tępa Podkowa szukać .
O Mongolskim Chanie, co nazwisko, pasję do koni oraz dzikie szaleństwo życiowe w genach pewnie podrzucił, nie pozostawiając wyboru tułaczką napiętnował.

No i niech już będzie…O miłości słowo może wspomnę, bo choć różne ma oblicza to skromnie i wiernie w podróży życiowej  mi towarzyszy…

Oddaję Wam kawałek siebie i swojej historii. Może, tak po prostu się komuś przyda.

Wasza Karolina.