Niedzielny tatuaż na duszy

2013-04-21 16.19.42

Małe, czarne kwadraciki. Tak dużo kwadracików. Przykryte piaskowym kurzem. Są takie chłodne…Brud przykleja sie do skóry, a zimno ogarnia cały policzek. Mimo ochronnej warstewki dziecięcego jeszcze, tłuszczyku chłód przenika głęboko, aż do małych kostek policzkowych. Jak szybko ten chłód jest w stanie ogarnąć ciałko czterolatka, któremu zapragnęło sie położyć na kościelnej posadzce z kamiennej mozaiki…Pamiętam to ogarniające zimno bardzo dobrze, to położenie sie krzyżem, na brzuchu na środku nawy głównej tuz przed stopniami prowadzącymi do ołtarza.

Granitowe kamyczki z maleńkimi bruzdkami. Niektóre mają postrzępione krawędzie, inne trwają w swej formie od dziesiątek lat- niewzruszone szuraniem butów.
 Czekaja pewnie kiedy przyjdzie czas aby pozbyć się ulicznego kurzu i piasku naniesionego przez podeszwy. Cieszą się na dźwięk dzwonków jak pies Pawłowa.
Tysiące wiernych kolan ugina sie tu co niedziele by pozamiatać to co naniesione. Posłuszne rzepki czasem lekko chrzęszczą, obleczone materiałem niedzielnego ubrania. Jedwabna spódnica która za karę, iż odsłania bezwstydnie kolana z oporem daje sie obciągnąć, podwinąć by okryć ciało przed zimną, zakurzoną kościelna mozaiką. Taka mała pokutka za nieskromność. Bo za skromność można otrzymać nagrodę. Długie sukienki komfortowo marszczą sie i fałdują pod kolanami pobożnych kobiet na klęczkach, wyznających swoja winę. Bardzo wielką winę….
Maleńkie kwadraciki odciskają sie boleśnie również na kolanach mężczyzn bijących sie w piersi- choć Ci przeważnie, z zapobiegliwości kryją swoje kolana w eleganckich garniturowych spodniach. Co najwyżej niedzielny kant materiału po takich pokutach nie będzie juz tak precyzyjny. Po mszy pogniecione kanty, przybrudzone jedwabie bedą miarą ludzkiej gorliwości.

….

Mam jakieś cztery lata i gorliwości aż zanadto; gorliwość w odkrywaniu świata,  gorliwość w doświadczaniu rzeczywistości. Zupełnie naturalna cecha u dziecka w tym wieku. 

Drobniutka blondyneczka, z cerą trochę zbyt mocno osmaganą jak na miejskie, łódzkie dziecko.

Nowiutkie, białe skarpetki mają falbankę przy kostce, nie zdążyłam się jej dobrze przyjrzeć bo mama ubierała mnie nerwowo i w pośpiechu, wybierając specjalne ubranie do kościoła.
Marudziłam przy ubieraniu. Chyba nawet bardzo. Widocznie mi się nie podobało, może drapały mnie metki…
Rozpieszczona przez Babcię bieganiem na bosaka po trawie, nawet czasem na golasa w deszczu  – z trudem znosiłam niedzielny reżim modowy mojej matki.

Często denerwowałam moją mamę. Prowadziła mnie wtedy do kościoła okropnie ściskając moją rękę.
 Wolałam zostać z moją Babcią. Babcią Lonią. W środku lasu, z sarnami, dzikami, pliszkami, bekasem, borsukiem i całym moim dzikim światem. Moim i Babci Loni.
Bo mama odwiedza mnie bardzo rzadko. Niestety czasem przyjeżdża po to, żeby mnie zabrać do miasta. Nie lubię tych kilku tygodni z mamą, mimo że ją przecież chyba bardzo kocham. To przecież Mama.
Mama jest nerwowa, szczególnie w niedziele. Szczególnie kiedy do kościoła musi chodzić sama, nie pasuje jej ten obrazek.

Tata wyjechał na długo. Wróci taki opalony i będzie opowiadał o Tajlandii, Brazylii, Urugwaju i Paragwaju. 

-„Musisz  iść szybciej!” …spóźnienie to wstyd w Kościele …. – „ Potem może miejsca w ławce nie być…”
Nie chcę miejsca w ławce. Nie ciepię ławki i tak bardzo chcę się spóźnić…

Najlepiej tak bardzo, żeby przyjść na sam koniec. Takie niedzielne marzenie z dzieciństwa…Więc po drodze gorliwie zachciewa mi sie siku – na pewno ze dwa razy w ciągu 10 minut drogi. Zatrzymuję się, żeby poprawiać buciki, przykucam i oglądam nowe falbanki przy skarpetkach. Kiedy szarpnięciem podnosi mnie za łokieć, uginam nogi żeby jej było ciężej i żeby nie mogla mnie unieść jedna ręką.
Ot cóż, gorliwość oporu parolatka.
Czuję, że zaczynam przeginać, widzę ze szarpie mnie i syczy wściekle przez zęby żebym była grzeczna. 

Mijają nas inni idący do kościoła. Moja matka czerwienieje ze wstydu nad tak niegrzecznym dzieckiem.
– „Taka ładna a taka niegrzeczna…”- zatrzymuje sie jakaś sąsiadka żeby „wesprzeć” moja matkę i zawstydzić takie rozwydrzone dziecko.

Skoro świat widzi we mnie zło, to wcale nie mam ochoty pokazywać mu jaka dobra jestem. Cóż mam do stracenia skoro ocena juz zapadła. Teraz dopiero będę prawdziwie zła… Może świat wtedy będzie sprawiedliwszy?”
Teraz wiem, że nazywa się to łagodzenie dysonansu poznawczego.

  Więc robie się zła. Gorliwie. Prawdziwie. Może chociaż raz nie zdążymy do tego kościoła? Bo tego co mnie czeka później przecież i tak nie uniknę.

– „Wszystko powiem Tacie – jaka jesteś wstrętna i okropna! A lanie w domu i tak dostaniesz!”

– „Nie. Tylko nie mów tacie. Tata mnie kocha. Tata nie może wiedzieć, że jestem wstrętna i niegrzeczna…” Paraliżujące, zaciskające zimno.Na tyle silne, że daję się wprowadzić matce do kościoła.

Wilgotna kruchta, znajomy kościelny zapach i to obrzydliwe moczenie palców w aspersorium.
Fuj. Dla spóźnionych zostaje w kamiennych zbiorniczkach mętnawa resztka, która dziś święcie obmyła paluchy tych, co sobie dłubali w uszach, drapali sie po głowach, oblizywali lukier po pączkach z cukierni obok…
W imię ojca i syna, moja matka z miną pokornej świętej wysmarowuje sobie czoło tą brudną wodą święconą. Podsadza mnie żebym zrobiła to samo.

Jeszcze kilka chwil do rozpoczęcia mszy,  mama drepcze żeby wcisnąć się jeszcze do ławki.  

Wyrwane z nabożnego skupienia, mamroczące pod nosem kobiety robią miejsce nieznacznie unosząc brew…
-„ Masz być grzeczna, rozumiesz…?!” Syczącym szeptem cedzi prosto do ucha ściskając boleśnie moje kostki, po czym klęka, żeby przywitać się z Panem Jezusem…
Nie bujaj sie, nie stukaj nogą w ławkę, nie wierć się, nie skrob drewna…
Skrobanie paznokciem brudu na ławce było całkiem fajne. Można było zobaczyć jaki jest pod spodem kolor deski. Prawdziwy kolor. W kościelnych ławkach można znaleźć wiele brudu przykrywającego prawdziwe kolory.
Mijają minuty a ja nie mogę wytrzymać…

Nawet nie wiem jak, ale wysuwam się z ławki kawałek po kawałku. Wiem, że jak zdążę, to nie będzie się ze mną szarpać. Po prostu nie będzie miała odwagi mnie ganiać po kościele.
Najpierw stopa, potem wysunięte kolano, połowa pupy wisi poza ławką… Kiedy matka robi ruch by mnie przywrócić na miejsce, wyślizguję sie jak boa przyprawiając ją o osłupienie…

Miałam rację. Nie ruszy się z ławki żeby mnie złapać…

Chciałam być grzecznym dzieckiem. Nie planowałam robić na złość, ale pamietam to piękne uczucie chwilowej wolności, te małą euforię zagłuszającą strach. Znam ten wzrok mojej matki. Wiem co będzie. Mimo wszystko idę swoją maleńką drogą…
Gapią sie ludzie. Niektórzy się do mnie uśmiechają. Rozpływam sie wtedy jakbym czuła, że nie robię przecież nic tak bardzo złego.
Bywało, że podczas moich „ucieczek” zwiedzałam cichutko i powoli konfesjonały, przysiadałam na klęcznikach, które miały czerwone i zielone poduszki… Fascynowały mnie schody prowadzące na chór. Na górze królowało powietrze o czystym zapachu kościelnego kurzu. Lubiłam nawet ten ten zapach, pozbawiony odoru oddechów tłumu zgromadzonego na dole.
Czasem przyprowadzały mnie do matki zakonnice. Nie krzyczały, były miłe, ale trzeba im było wskazać ławkę w której siedziała mama. Taki powrót gwarantował, że matka do końca mszy nie puszczała już mojego nadgarstka… 
Kiedy zbliżał się upragniony koniec liturgii pozostawał już tylko stres. Jaka szkoda, że nie ma Taty… Będę musiała przecisnąć sie do wyjścia sama, za mamą. Tak bardzo skraca mi się oddech jak tłum przeciska się ku wyjściu pchając mnie w środku. Tata bierze mnie zawsze na ręce. Nie muszę wtedy wąchać tych wszystkich obrzydliwych zapachów. Mam trochę ponad metr. Gdzie sięgam więc swoim nosem otoczona tłumem ludzi….? Mniej więcej w okolice pośladków, bioder i wszelkiej maści krocza odziane w rozporki. Są też spódnice, niektóre pachną nawet ładnie. Można się wtedy cichaczem wtulić w taką Panią. Żeby tylko przetrwać to klaustrofobiczne zakończenie rytuału.

Ale dzisiaj brzydkich zapachów nie będzie.

Szarpnęła mój nadgarstek wychodząc z ławki zanim spłynęło dziś ostateczne błogosławieństwo Pana… 

Pociągnęła do wyjścia, gdzie w półobrocie przyklęknęła chlapiąc czoło w geście świętego znaku.
Na schodach kościelnych już prawie frunełam w powietrzu bo prawie biegła. Sienkiewicza, Tuwima. Kasztanowce. Tata pozwalał zbierać. Stacja benzynowa po lewej. Kino. Do Piotrkowskiej już tak blisko. Boję się. Chce mi się wymiotować. 

Zaczynam opierać się już całym ciężarem, dostaję dziecięcej histerii co nakręca moją matkę jeszcze bardziej. Teraz naprawdę musi mnie ciągnąć. Zapieram się butami o chodnik, o wystające płyty. Potykam się, zdzieram kolano. Szarpie i zaczyna swoje preludium: kilka razów gołą ręką przez uda. Trochę szczypie bo chude mam.
Skóra na nadgarstku piecze jak przy klasycznej pokrzywce. W sumie żaden ból.
Piotrkowska.

Prezydium miasta.

103/105 mieszkania 19. Trzecie piętro. Winda. Pewnie dostanę już w windzie. A może akurat ktoś wsiądzie..?

Dzisiaj nie wsiadł.

Jedną ręką wyciąga klucze. Mieszkanie jest puste, ale to nie ma znaczenia bo nawet gdyby moja 20 letnia siostra tam była i tak scenariusz wyglądałby podobnie.

Wyrywam się i co tchu pędzę do dużego pokoju. Wiem, że będę jej zaciekle uciekać. Bardzo się jej boję. Bardzo. Wiem że mnie w końcu dogoni. Jak szybko dzisiaj..?
Chowam sie za kanapą i słyszę jak otwiera ogromne drzwi do szafy w której trzyma buty, torebki i paski.
Czarny. Cienki. Lakierowany na wysoki połysk. Jej ulubiony.

Kiedy już biła, strach mijał.

Dopadała mnie najczęściej w rogu kanapy. Nie wiem jak to sie działo, ale finał był zawsze na kanapie, lub przy kanapie…
Podwijałam nogi i zasłaniałam się rączkami bo na udach naprawdę bolało. 

Niestety po rękach bolało bardziej. Na szczęście tam zostawały ślady więc celowała w uda.

Jedną ręką potrafiła tak jakoś zręcznie rozciągnąć mnie za te cholerne nadgarstki.

Wyciągała do góry i biła. Z całej siły, raz po razie z zamachu znad głowy.

Czarny, lakierowany, cienki. 

Biła aż jej przeszło. Biła aż się wyżyła. Biła aż jej ulżyło.
Długo nie czuła ulgi.
Zostawiała mnie po wszystkim na kanapie.
A sama znikała. Znikała nie tylko z pokoju. Znikała dla mnie. 

Uspokajałam się sama. Długo i z trudem.
Fale i nawroty. Najgorzej było ukoić oddech. Sam przyspieszał. 
Pamiętam wzór materiału na wersalce. Duże kwiaty. Welurowe. Uspokajało mnie wodzenie palcem po konturach tych kwiatów. Rysowałam więc sobie, radząc na tyle na ile może poradzić sobie czteroletnie dziecko.
Do lasu. Do Babci. Do Babci Loni. Przesiadywać godzinami na jej kolanach, uczyć się pięknych piosenek i tych najdłuższych wierszy…Robić ciasto drożdżowe, zbierać jagody.

Być dobrym dzieckiem.

(…)
Kiedy zapadła w śpiączkę czułam, że chce ją przeprosić. Miałam potrzebę przeproszenia jej za całe życie. Za moje istnienie, za innych ludzi, którzy być może jej też kiedyś zrobili krzywdę.

I przeprosiłam ją.

I choć przeprosiny maja charakter uwalniający ja zdałam sobie sprawę z najgorszej chyba prawdy jaką mogłam sobie wyobrazić. Przepraszałam ja za to, że nie mogłam jej wybaczyć.
Zamknęłam siebie i ją w więzieniu, z którego nie ma już wyjścia.

Kiedy umarła, czułam przeszywający ból i żal. Ale płakałam nad samą sobą nie nad Nią.

Kiedy po śmierci musiałam spakować Jej rzeczy, płakałam nad sobą, nie nad Nią.
Kiedy staje mi przed oczami jej obraz płaczę nad sobą nie nad Nią.

Jest mi żal siebie. Tak. Tak właśnie czuję! Czuje żal, i ból, i gorycz i ten wyrzut , że nie mogę jej bezwarunkowo pokochać nawet teraz!!! Dlaczego nie umiem wybaczyć??? Dlaczego nie umiem zapłakać nad Nią.
Gdyby stanęła teraz obok w ciele i duchu – powiedziałabym jej: „Nie umiem Ci wybaczyć. Pomóż mi! Pomóż mi Tobie wybaczyć. Wylecz tę ranę! Uzupełnij tę pustkę, bo tylko Ty możesz to zrobić…
Dlaczego? Dlaczego taka byłaś? Po co sprowadziłaś mnie na ten świat?

Jak mam się stać dobrym człowiekiem, skoro Ty nigdy nie wierzyłaś, że takim jestem?
Dlaczego mi to zrobiłaś Mamo…. Dlaczego pozostawiłaś mnie złym człowiekiem…?

Po Twojej śmierci zrobiłam się jeszcze gorsza. Jakby nie było już dla mnie nadziei. Jakbym nie musiała się starać. Czuję się zła. Pogrążam się. Czuję jak zmienia się mój charakter. Jak zmieniam się w kamień. Boje się, że z nie poradzę sobie z nienawiścią, która nagle zaczęła pojawiać się moim codziennym życiu. Tracę łagodność, litość, czułość. Jestem gorzka. „ 

Leżę na mozaice czując jej chłód na policzku. Nie żałuję. Nie umiem żałować. Nie umiem wziąć na siebie winy. Nie chciałam być złym dzieckiem. Nie byłam złym dzieckiem. Może to Ty nie potrafiłaś mnie ogarnąć. Nie potrafiłaś być cierpliwa, nie potrafiłaś mnie bezwarunkowo kochać. Nie umiem Ci tego wybaczyć.  Może rozumiem co czułaś, może zrozumiałam, że byłaś nieszczęśliwa. Ale jak mam wybaczyć?
Jestem Ci jednak wdzięczna.Wdzięczna za tę jedną lekcję. Nauczyłaś mnie jaką matka mam nie być. Jaka mam nie być dla swoich dzieci.

I kiedy tak o tym myśle, to widzę w tym wszystkim w końcu sens. I może nawet pozwoli mi to Ci podziękować. Bo skąd miałabym tak dobrze wiedzieć kim nie być? Skąd miałabym znać ten straszny ból gdyby nie Ty? I chociaż moja rana jest głębsza z każdym rokiem mojego życia, może w końcu dostrzegę sens jej istnienia. Dzisiaj na Twoim grobie widzę sens! Widzę ten sens Mamo.

Dziękuję Ci Mamo.

….
Litery uparcie łączą się w słowa. Słowa chcą połączyć się w zdania. Wyszczerbiona klawiatura komputera szczerzy się do mnie złośliwie.
Boje się dalej pisać. Boje się, że pozarażam otoczenie smutkiem, który mi się rozlał.

Słowa wypływają ze mnie jak czarna rzeka tatuażu. Nie lubię tatuaży, nie chcę wpuszczać pod skórę, tych ciemnych strumyczków atramentu, których nie da się już stamtąd uwolnić. Tych uwięzionych kropelek. Bolesnych kropelek.

Czarne, symboliczne kropelki, łezki emocji.

Mój tatuaż byłby wielki i głęboki gdyby przyszło mi robić go dzisiaj.

 Atramentem mogłabym po kolei wypełniać żyły i tętnice, nakarmić neurony, a synapsom zatkać otwory gębowe tą czarną cieczą, tak żeby im się odechciało wrażliwości.

Niech się zadławią.

5 myśli na temat “Niedzielny tatuaż na duszy

  1. Najbardziej bolesne lekcje uczą nas najwięcej…
    Jesteś potrzebna i kochana.
    Twoja Mama musiała bardzo cierpieć. Takie cierpienie potrafi zmienić człowieka w bestię.
    Bez Boga, może zmienić tylko w bestię.
    Myślę, że Twoja Mama czuła, jak ogarnia ją ciemność i instynktownie szukała ratunku dla siebie w Kościele, ale z jakiegoś powodu nie mogła znaleźć tam ukojenia.
    I pewnie z tego samego powodu, tak bardzo raniła Ciebie.
    Nie mogłaś jej wtedy pomóc.
    Teraz, kiedy to wraca do Ciebie i tak krystalicznie widzisz te sytuacje i czujesz emocje, możesz coś zrobić dla swojej Mamy.
    Jej Dusza prosi Cię o to.
    Pomódl się za Jej Duszę.
    Pomódl się, aby w końcu odzyskała pokój.
    Kiedy uwolnisz Ją – pokój wróci do Ciebie.
    Poczujesz to.
    Poza wdzięcznością za najbardziej gorzką lekcję, jaką może odebrać dziecko od swojej mamy – poczujesz spokój.
    Przytulam Cię mocno.

    Polubione przez 1 osoba

    1. Dziękuję Ci Bożenko za te głębokie słowa.
      Masz dużo racji pisząc, że cierpienie potrafi złamać człowieka. Bardzo wiele zależy od wrodzonej siły charakteru.
      Mojej Mamie brakowało pewnie pola, żeby tą siłę rozwinąć. Była bardzo uległą i na zewnątrz łagodną osobą. Przez ponad 50 lat nie miała siły, żeby podjąć decyzję o wydostaniu się, że źle dobranego małżeństwa. Zafascynowana charyzmatyczną osobowością mojego Taty wolała czekać na niego miesiącami, samotna z ogromem swojej miłości do niego, sfrustrowana brakiem wzajemności niż odejść i spróbować żyć swoim życiem. Tłumiła w sobie wszystkie najgorsze emocje prowadząc dla Niego „perfekcyjny” dom. Krótko pracowała zawodowo, bo tak „wygodniej” było mojemu Tacie. Młodość upłynęła jej na samotnym siedzeniu w domu i czekaniu aż ON wróci z dalekich egzotycznych podróży w które jej nie zabierał. W latach siedemdziesiątych straciła tragicznie zmarłą 16 letnią córkę- najstarszą z moich dwóch sióstr. Krótko po tym wydarzeniu urodziła mnie, ale rzeczywistości przecież nie da się oszukać.
      Wielokrotnie mówiła o tym jak ważna jestem w jej życiu, jak bardzo ją „uleczyłam”. Jednak to nie z Nią spędzałam większość dzieciństwa, nie byłam wystarczająco dobrym „opatrunkiem”.
      Urodziłam się zbyt mało „plastyczna”, żeby być idealnym dzieckiem.
      A ona nie miała do mnie cierpliwości, bo skąd miała ją czerpać kiedy sama była tak głęboko nieszczęśliwa.
      Paradoks bo wiem dobrze z jakim zadaniem sobie nie poradziła, bo mam w domu cztery własne „zadania”. Nie odziedziczyły uległości to pewne, a „obróbka” ich charakterów winduje mnie na wyżyny cierpliwości, której być może bez antyprzykładu własnej matki nie mogłabym osiągnąć. Jestem jej naprawdę za to na swój sposób wdzięczna….

      Przerwać muszę tutaj, bo zbyt łatwo zaczynają przychodzić mi do głowy obrazy i zaczynają pchać się bezlitośnie na klawiaturę.
      Mam w głowie Jej rozgrzeszenie, pewnie kiedyś będę też gotowa, żeby je spisać i z siebie wyrzucić, oddając dalej. Może komuś posłuży …

      Uściski Bożenko, jeszcze raz dziękuję za Twoje słowa.

      Polubienie

    1. Dzieciństwo pozbawione złych doświadczeń jest jak czysta karta. Nie ma potrzeby odwracania się w tył, więc można bardzo mocnym krokiem przemierzać życie. Ale z każdego złego doświadczenia da się wyciągnąć lekcje, a przy odrobinie chęci i wysiłku nawet przekuć na osobistą siłę, którą można dzielić się z innymi.

      Polubione przez 2 ludzi

Dodaj komentarz