Z miłością do Belgii

lp8c8+vls+sv6tpcrngktg_thumb_12

Kora dojrzałej brzozy trochę ułatwia sprawę. Gdyby to była buczyna ze swoją gładką, prawie lśniącą okrywą, dłonie mogłyby nie wytrzymać ciężaru. Ale brzezina pokryta chropowatymi nierównościami pozwala palcom na dobre oparcie. Ciężkie drewno przy przenoszeniu – tak jak skałę podczas wspinania- trzeba poczuć. Jego mikrorzeźbę, poziom tarcia, komfort uchwytu. 

Uginam nogi, napinam mięśnie brzucha, żeby nie nadwyrężyć kręgosłupa przy przenoszeniu pierwszych dwudziestu klocków. Palce zaciskam na biało czarnych wypustkach. Oddech, kumulacja energii, pokonanie grawitacji. Pierwsza brzozowa bela ląduje na moim barku. Tylko 200, tylko 200 kroków. Podtrzymując policzkiem ciężar docieram do miejsca rozładunku. Opuszczenie ciężaru okazuje się nie mniejszym wyzwaniem niż jego podniesienie. Zagryzam zęby, kiedy bela tuż przy samej ziemi osiągając bezwładność wykrzywia bez kontroli palce dłoni. Wkrótce nauczę się  optymalizować ruchy, bo czeka mnie uporządkowanie 10 metrów sześciennych wałków tartacznych pozostawionych po oczyszczeniu działki.
Nikt mnie do tego nie zmusza. Nie odpracowuje żadnego wyroku, ani nie przegrałam zakładu. Po prostu porządkuję moją działkę w Międzylesiu. Za parę dni powinien rozpocząć się tutaj montaż nadrzewnego obserwatorium. Projekt  bardzo się opóźnia; pozwolenie na wycinkę zagrażających drzew, walka z urzędami – nie mam czasu na organizowanie pomocy przy prostych pracach fizycznych.
Potraktuję to jako formę aktywności w lesie. Taki crossfit. Siłownia na świeżym powietrzu.
Nie zależy mi specjalnie na kształtowaniu damskiej wersji ramion drwala… Nie tak łatwo taką formę kobiecie wyrobić ale jeszcze trudniej tych brzuchatości bicepsów, suchości tricepsów, nie wspominając już o całej gamie niteczkowo – pagórkowatych zginaczy i prostowników przedramienia pozbyć.

Od kilku lat pracuję niestety na taką rzeźbę kończyn górnych, jest ona efektem ubocznym relaksu podczas pielęgnacji naszych brytyjskich, zadrzewionych włości. Tak bardzo spodobało mi się kształtowanie dzikiej zieleni, że na pewnym etapie – poważnie rozważałam ukończenie kursu dla arborystów. Po cichu przyznam, że nadal mnie ciut korci, ta wizja kilkutygodniowego obcowania z przystojnymi drzewami w towarzystwie monumentalnych mężczyzn… 

Ponoć potencjalni współ-kursanci, jak i obiekty treningowe są równie imponujący. Taki przeciętny chirurg drzewny (tree surgeon brzmi dumnie, prawda?) musi być zarówno wyjątkowo wytrzymały i odważny, szczupły, gibki, biegły we wspinaczce, wrażliwy na walory estetyczne no i przede wszystkim opanowany i odpowiedzialny- bo praca na wysokościach to nie przelewki….jak to z każdą chirurgią przecież…

Zdecydowałam jednak, że zamiast zdobywać arborystyczną i dendrologiczną wiedzę na Wyspach – brachioradialis, flexor carpi czy extensor digitorum wyrabiać mogę równie skutecznie podczas pielęgnacji ojczystych zadrzewień w Międzylesiu. A nasi rodzimi drwale, przepraszam chirurdzy drzewni- też mili chłopcy i dużo się od nich można nauczyć. A przy okazji anatomię kończyn górnych odświeżyć…

Weźmy na przykład taki mięsień nawrotny obły, jakaż to rzadkość u mężczyzn. Bo który z bywalców siłowni skupi się na marnym pronator teres wielkości sardynki ukrytej pod łokciem…A żelazne acz skromne przedramię dobrego arborysty, jest pełne tych małych anatomicznych informacji o stylu życia danego osobnika. Jakże cieszy moje oko taka sucha sardynka w morzu napompowanych sterydami miłośników sztangi przechadzających się po stolicy w podkoszulkach na ramiączka. Ech prywata, ale nic mnie tak nie zniesmacza jak koszulka na ramiączka odsłaniająca nienaturalnie rozrośnięte napompowane muskuły. O fuj. Wróćmy do drzew 🙂

Jak zwykle zagalopowałam się w takich mało istotnych szczegółach, ale to wina wyobraźni, bo na kurs się nie zapisałam, a wałki brzozowe zbieram przecież samotnie… Może w przyszłości do arborystycznego CV się to przyda… 

Cóż poradzę, że odrobinę kręci mnie to uczucie, kiedy odpowiednio wyważonym szarpnięciem odpalam silnik piły łańcuchowej…Albo ten warkot schrredera-rębaka, kiedy połyka kawałek po kawałku gałęzie zbliżone obwodem do mojej talii ( zdolności przerobowe rębaków są ograniczone i korelują jako tako z moimi obwodami- choć jest ryzyko ze jedno i drugie z biegiem czasu może ulec powiększeniu ;)…

No dobrze, nawet zapach czystej benzyny połączonej z zapachem lasu wzbudza we mnie pozytywne odczucia, choć tu w psychoanalizie mogłoby zapalić się czerwone światełko sprzeczności… bo w końcu: eko Karolina jesteś czy przy akompaniamencie silników diesla anihilacją lasy straszyć? 

Odpowiem, że  kiedy wspinam się po gałęziach w poszukiwaniu tych połamanych i suchych- i kiedy z każdym cieciem zaniedbane drzewo zyskuje piękny czysty kształt, kiedy promienie słońca zaczynaja docierać do słabszych gałązek, to nie czuję żadnej niszczycielskiej siły. Pierwsze estetyczne efekty są natychmiastowe, a po kilku miesiącach kiedy drzewo naprawdę nabiera kształtu, odradza się, zyskawszy przestrzeń do lepszego rozwoju – jestem naprawdę dumna. Chirurgia drzewna w wielkiej Brytanii to bardzo popularne i szanowane zajęcie. W Polsce masowe, dzikie wycinki drzew w puszczach i rezerwatach przyczyniły się do przyklejenia łatki „eko mordercy” – osobom  dzierżącym piłę łańcuchową w pobliżu terenów zielonych. W Międzylesiu przetestowałam sprawę; w niewiele ponad 10 minut od uruchomienia kosiarki,  podjeżdżają pod mój teren Panowie ze straży Miejskiej, Policji oraz delegacje z Lasów Miejskich i Państwowych. Z chłopcami z policji i straży piję przeważnie herbatkę z termosu, gawędziwszy sobie przyjemnie. Z leśniczymi zadarłam ostro, ale to materiał na osobną historię;)
Nie zaprzeczę, że oprócz komponentów estetycznych mojego hobby, element adrenaliny  podkręca jeszcze satysfakcję po przecież wspinam się na golasa… w znaczeniu, że bez uprzęży naturalnie. Bez lin. Bez zabezpieczenia. Z piłą w ręku, a nie elegancko i poręcznie przypiętą u boku jak to robią fachowo chłopcy. Na wspomnianych już brytyjskich kursach dla arborystów, przechodzi się kompleksowe szkolenie teoretyczne i praktyczne, a na koniec dla posiadaczy certyfikatów czeka gwarancja, że za dzień pracy (czytaj wspinania się po drzewach) w kieszeni ląduje przeciętnie 600 funtów na waciki. Nie twierdzę, że chciałabym utrzymywać rodzine z tej profesji (choć nigdy nie wiadomo co nas może spotkać) ale wizja wynagrodzenia za hobby jest dość atrakcyjna.

Na razie jednak to ja muszę opróżnić kieszenie i wynagrodzić moich polskich drwali, którzy kursów drzewnych nie kończyli i robotę mimo, że na golasa to zrobili świetną. 

Po uściśnięciu na dowidzenia czterech drwalskich dłoni wielkości bochenka, zostałam już tylko z kwestią uporządkowania ładunku. Nawet jak na moje maratony siłowo- wytrzymałościowe zapaliła się lampka „czy oby na pewno dasz radę sama poukładać 5 ton drewna…” Tu matematyki trochę: średnio 1 m sześcienny wilgotnej brzozy to około 500 kg wiec liczby mówią same za siebie. Metrów do ułożenia wyszło mi 10 …
Nie należę do najwiekszych kobiet. Mimo 170cm oscyluję od 50 do 55kg w sezonie tucznym. Radiobrachialis co prawda dość pokaźny, ale mierzę siły na zamiary, chyba że akurat zawiodą płaty czołowe, co się niestety zdarza .

Wiec wymierzyłam te swoje siły na trzy dni układania. Tak po ok 1,7 tony dziennie powinno być rozsądnie, prawda?
Przygotowanie terenu pod budowę domków na drzewie to kosztowna sprawa wiec przy okazji ochronię troszkę budżet własną piersią i bicepsem. 

Mamy już październik, gdyby wszystko poszło zgodnie z planem od dwóch miesięcy na drzewach mieli odpoczywać juz goście. Jednak od czerwca koczuję dość jałowo w Polsce, daleka od produktywności na jaką byłam przygotowana wiec przeniesienie 10 m3 brzozy dobrze mi zrobi. Co prawda nie tuczny to dla mnie sezon i sińce pod oczami coraz ciemniejsze, ale wysiłek na świeżym powietrzu zbawienny dla duszy i ciała. Jesienne słonce nawet jeszcze opala!
W środowy poranek wyznaczyłam cele i jak mróweczka: bela po beli do piątkowego wieczoru ułożyłam piękny stos brzozowych wałków przywracając wymarzony porządek w lesie.

W  sobotę odpocznę, czeka mnie tylko przecież przeprowadzka… Kilka walizek na czwarte piętro wręcz wrzucę po takiej leśnej zaprawie, nieprawdaż??

…..

No nieprawdaż.
Jak nigdy wcześniej, posłuszne zazwyczaj ciało zaczęło odmawiać należnego mi posłuszeństwa… Ja mu: właź po schodach z tą walizką przecież to tylko 50 kilo! a ono ani drgnie. Oddechu bezczelnie brak. Głowa też boli i kpi sobie ze mnie zawrotami jak po kilku głębszych. Sprawdzam, ale whisky fabrycznie zafoliowana, z resztą sobota rano to nieporęczny czas na szkocką 😉

„Może brakuje mi witamin.  Zamiast steków co prawda awokado w mojej diecie, ale jajecznicę z pięciu jajek, pół bochenka pełnoziarnistego chleba czy dwie pizze z mozarellą, pomidorami i bazylią wcinam po takim wysiłku łatwo. Nie palę niczego i nigdy, piję napomkniętą wyżej wodę ognistą nie częściej niż raz w miesiącu  i właśnie przeniosłam 5 ton drewna w 3 dni.  Silna i zdrowa ze mnie dziewczynka 😉 Biorąc pod uwagę moja historię medyczna, fakt że tu i ówdzie brakuje mi standardowych narządów jestem super zdrową osobą.

Z przerwą na wizytę w aptece i zakup witamin wtaszczyłam więc – dość jednak nietypowo wyczerpana- swój mały dobytek na czwarte piętro. Otworzyłam okno żeby przepędzić ból głowy ale nie pomogło postanowiłam położyć się spać. Przespałam popołudnie i całą noc choć była ciężka, dziwna, tak jakby organizm nie dawał rady się uspokoić, zregenerować, bał się głęboko zasnąć.
Poranną kontynuację bólu głowy chciałam złagodzić ketonalem i śniadaniem. Ketonal nie zadziałał, a śniadanie zniweczył  bardzo ważny telefon, na który czekałam.
„Muszę zorganizować poniedziałkową pracę, pokierować ludźmi, rozplanować prace przygotowawcze”.  Ból głowy plątał mi uparcie myśli….no dalej …skoncentruj się, skoncentruj się Karolina…to ważna rozmowa…

—„Dzieeeń doobbry Panie…..……Romanie……-poo poo poooukładałane jest drewno, można dziaa….działać. Ddddd oooo wwidzenia.-…

 …?!?!?! Czy ja dobrze się czuję ….??? Co ja mówię…? Dlaczego nie rozwijam zdania tak jak powinnam?

Zaczynam się orientować, że coraz bardziej zaczynam nieskładnie wyrażać myśli…To przez ten ból głowy, nieprzespaną noc- weź się w garść do cholery dziewczyno, skup się… jednak w dalszej rozmowie zaczynam słyszeć samą siebie mówiącą, że oddzwonię w poniedziałek w kwestiach organizacyjnych

– „Poooo…ozdrawiam Panie Ro- ro …manie”…

Co do cholery się dzieje? Ależ muszę być głodna skoro tak miesza mi się język. Dobra czas odpocząć. Zostawię zaraz wszystko, położę się, ból głowy musi przejść – obiecując sobie w duchu odpoczynek – sięgam po mleko sojowe, banana i płatki…
Pamiętam, że do kuchni wchodzi jedna ze współlokatorek. Staram się przeprowadzić konwersacje. Proste, grzecznościowe zdania, których wypowiedzenie nagle urasta do rangi niewykonalnego technicznie zadania..

-„ Jjjjjjjjjjj…..jjjjjaaaaa…kkkk śśśś…się mmmmiieszkaa…..?”-

 dziewczyna przygląda mi się ze zdziwieniem i uwagą. Próbując wydusić z siebie słowo „przepraszam”- utykam na pierwszej literze… Wkładam największą możliwą siłę żeby dźwięk, który tak wyraźnie słyszę w głowie, zdołał się zmaterializować. Tężeją mi mięśnie twarzy, brakuje powietrza. Na wydechu próbuję wydusić z siebie dźwięk. Czuję jak napinam ciało z calej możliwej siły. „Nie wytrzymasz weź oddech!” Kiedy go biorę dźwięk ginie już na dobre … nie ma nic oprócz żałosnego  „Pppppp…..” .

Porzucam na wpół pokrojonego banana i przemieszczam sie do pokoju.

Nie potrafiłam sobie wyobrazić i nadal nie umiem ogarnąć, jak silną, niekontrolowaną, klaustrofobiczną panikę połączoną z frustracją i histerią odczuwa się podczas udaru z afazją zanim jeszcze człowiek zorientuje się , że go właśnie przechodzi..…
…..

Jako dwudziestoparolatka przez pięć długich lat zmagałam sie z agresywnie odrastającym guzem nadnercza. Przetrwałam 4 cięcia cesarskie i 4 operacje brzuszne. Przetrwałam błędne diagnozy, zatrzymanie oddechu spowodowanego podwójnym podaniem leków zwiotczających. Przetrwałam wielokrotne załamania leczenia, a nawet epicką rozmowę z szanowanym profesorem, który po kolejnej nieudanej operacji postanowił wprost poinformować mnie i mojego męża, że „następne dwa lata powinnam jakoś mądrze przeżyć bo tyle w moim przypadku z reguły wynosi przeżywalność”. Byłam wtedy studentką medycyny, a w domu czekała na mnie dwójka maleńkich dzieci. Tamten moment życia nadaje sie na całkiem pokaźny rozdział książki.Ale nigdy, przenigdy nie czułam tak przejmującej paniki i frustracji jak tego feralnego niedzielnego poranka 30 września.

Wybranie numeru do Tomka, zajęło mi lata świetlne – zupełnie jakbym te 1700 km dzielące mnie od UK miała przejść na pieszo…
Swobodne, radosne Tomkowe „Cześć”, które usłyszałam, jak za pociągnięciem spustu uruchomiło paniczną histerię.

 ” Ń.ń.ń.ń.ń.nnnieeeeeeee…. m…mmmmmmmmooooo…eeee  mmmmmm…..mmó..iiiiiiiiiiiiii…..ć…..!!!!”

 …. Czy już nigdy nie będę mogła rozmawiać z najbliższymi? Nigdy nie usłyszą w moim głosie radości, śmiechu, miłości, współczucia, szeptu, współczucia, kołysanki na dobranoc…

…..

Wykształcenie medyczne mojego męża wielokrotnie uratowało mi skórę. Kiedy w Rzymie włoscy lekarze podali mi dwukrotnie fentanyl (środek używany przez anestezjologów do zwiotczania przed operacją) to właśnie on rozpoznał odruch odmóżdżeniowy i natychmiast zareagował prawdopodobnie ratując mi życie. Gdyby ktoś inny czuwał przy moim łóżku, być może usztywnione, wznoszące się samoistnie kończyny, potraktowałby jako normalne odruchy pooperacyjne…
Gdyby nie Jego czujność medyczna, być może przyjęlibyśmy w niewiedzy i pokorze dwuletnią prognozę życia i nie szukalibyśmy zupełnie innych rozpoznań „poza pudełkiem”…

– „Spokojnie Karolisia, nie ruszaj sie – tylko odbieraj telefon,  zadzwonię do A. (znajomej neurolog)- poprowadzimy Cię dalej, odbieraj tylko telefon. Dasz radę odebrać telefon…?”-

Spółgłoska „m” od początku wychodziła mi najłatwiej. Zastanawiam się, czy to nie przypadek, że dzieci uczące się mówić zaczynają właśnie od „m”, dodając potem łatwe „a” i tak powstaje mama… 

„Mmmmm…hmmmmmm” zakończone dramatycznym wybuchem agresywnego szlochu  -„ Dobrze, nie ruszaj się…”. Rozłączył się.

„Neurlog?! On myśli, że mam udar!” „Bo mam pewnie udar…”- „Nie, nie nie tylko nie udar.”- „Jaki udar!?”- „Zmęczona jestem tylko…!” „Mało jadłam! Brak witamin!” „ NIE udar błagam!!!”

…..
Za każdym razem kiedy kładłam się do szpitali ogarniał mnie tylko jeden lęk. Nie był to lęk przed śmiercią, bo myśli o niej zdołałam oswoić. 

-„Gdybym miała być podłączona i zależna od aparatury, gdybym zapadła w śpiączkę, została sparaliżowaną lub przykutą do łóżka wegetującą rośliną obiecaj, że skrócisz mi cierpienia. Obiecaj, że znajdziesz rozwiazanie, żeby mnie uwolnić…”

Zawsze kwitował to : „Bzdury gadasz, wszystko będzie ok. Jesteś nie do zdarcia… Złego diabli nie biorą …”

 Szorstkie i sarkastyczne poczucie humoru Tomka. Rewelacyjnie rozładowuje w większości przypadków napięcie, ale mnie nigdy w tym temacie nie było do śmiechu. Czy nie potraktuje też poważnie mojej woli…? 
Często lądowałam po operacjach na oddziałach intensywnej terapii.

Pamiętam kobiety po udarach, wylewach, uszkodzeniach rdzenia. Dniami i nocami, tygodniami i latami, bezwładnie leżące na anty-odleżynowych łóżkach. Zmiana zabrudzonej pieluchy dwa razy dziennie nie była ich największym dramatem, choć gardłowe dźwięki przy czynnościach pielęgnacyjnych, połączone z komentarzami – nie zawsze powściągliwych pielęgniarek – przyprawiały o dreszcze. 

(…)„Ale sie Baśka dzisiaj obsrałaś…! Kobieto ale zafajdana jesteś. Nie marudź, wiesz że musze myć Ci dupę…”(…)

Wiele z tych kobiet było świadomych, uwięzionych we własnych ciałach – najstraszliwszych więzieniach jakie można sobie wyobrazić. Bez szansy na wyrażenie woli, bez szansy na sprzeciw. Odarte z godności. Pozbawione człowieczeństwa. Skazane na uporczywe podtrzymywanie życia zgodnie z literą prawa, wolą rodziny, zbyt szeroką władzą medycyny…
 Na intensywnej terapii, łóżka oddzielone są często tylko kotarami. Salowe raczej skrupulatnie osłaniają teren działań, ale zdarza się, że leżąc na łóżku obok, widać wszystkie czynności. Bez wyjątku zawsze słychać co dzieje się obok.
 Pamietam kobietę – może około 40 stki – wydawała mi sie dość zaawansowana wiekowo kiedy sama miałam 25 lat… Podłączona była do sztucznego systemu dojelitowego, dotchawiczego i żołądkowego. Oznacza to tyle, że naprawdę grube rury, systemy zaworów, odpowietrzeń, mikro hydrauliki- mocowane są na stałe wewnątrz żyjącego organizmu. Organizmu, który nie może decydować o sobie. Pozbawionego możliwości wyrażenia woli lub jej braku do funkcjonowania w taki sposób. Śpiączkę lub odmóżdżenie przyjmuje się za stan bez braku świadomości. Ale nikt nie ma pewności co NAPRAWDĘ odczuwa osoba w takim stanie, jaki jest rzeczywisty poziom odczuwania, a co za tym idzie akceptacji rzeczywistości.

Kobieta, która leżała na łóżku obok, przeżyła masywny wylew. Wydawała z siebie dzikie, zwierzęce dźwięki, za każdym razem kiedy pielęgniarka przychodziła czyścić zanurzoną w jej wnętrzu rurkę, z gromadzącego się śluzu. Działo się to dość często. Co parę godzin. Kiedy rurka była bliska zatkania kobieta zaczynała przeraźliwie charczeć, a z jej klatki piersiowej wydobywał się przeraźliwy bulgot. Zaczynała się dusić, umierać, topić się we własnych wydzielinach, zdana na pomoc obsługującej jej osoby. 

Pielęgniarki nie lubiły „czyścić” mojej sąsiadki. Te milsze mówiły spokojnie: „wiem, że tego nie lubisz.. wiem, że to nieprzyjemne, ale muszę…” i wyciągały rurę co trwało kilka „wiecznych” sekund.
Zwierzęce, dzikie wycie tej kobiety zapadło mi tak wyraźnie w pamięci, że nawet dzisiaj to wspomnienie przyprawia mnie o mdłości. Kobieta jednak nie traciła świadomości, wszystko odczuwała, nie mając wpływu na to, że inni decydują za nią. W jej odczuciu musiały być to najgorsze z możliwych tortur, których nie mogła przerwać nawet śmierć. Przecież wszyscy robili co w ich mocy żeby śmierć nie nastąpiła… Pani Basia była tak zdesperowana, że każdorazowo, przy ponownym zakładaniu rury, z calej siły gryzła pielęgniarki w dłonie. Zbiegały się wtedy salowe, żeby przywiązywać jej ręce do łóżka. Wygięta jak łuk z cięciwą, z napiętą, żylastą szyją, przeraźliwie zapadniętymi oczami walczyła z desperacją…O śmierć czy o życie…?
Dźwięki, które wydobywały sie z wnętrza tej kobiety były połączeniem przeraźliwej agresji, bezsilności, złości obleczonej nutą błagania i determinacji.

Nie można było utrzymać łez pod powiekami.Jedyne co mogłam wtedy zrobić to odwróć z szacunku wzrok. Bezradność i jednoczesne rozdarcie wewnętrzne…  Czy nie powinno sie pozwalać po prostu odejść w godności…? Czy naprawdę pomagamy…? Jaki jest sens tej pomocy…? I jakie są sposoby, żeby umożliwić ludziom w takiej sytuacji wyrażenie woli w kwestii zakończenia tortur. Umożliwienia eutanazji….? Gdzie jest granica…? Czy boimy sie ją wyznaczać w strachu przed własną odpowiedzialnością…? Czy to wystarczający powód…?

 W takich chwilach mój pooperacyjny ból i narzekanie na nabytą morfinooporność stawały sie brudnym kaprysem. Pokorniałam i budowałam ogromną wdzięczność za to, że nie jestem na miejscu tej kobiety. Moje małe kłopoty naprawdę były niczym, w porównaniu z horrorem mojej sąsiadki.
Takich Pań Baś, spotkałam podczas szpitalnych pobytów wystarczajaco wiele, żeby nabyć zdefiniowanego strachu i niezdefiniowanego lęku przed znalezieniem sie właśnie w takim stanie.

Rozmawiałam o tym z Tomkiem, upewniałam sie, że nie pozwoli na uporczywą reanimacje i sztuczne podtrzymywanie życia. Zawsze zbywał mnie sarkastycznymi uwagami pomagającymi uwierzyć, że mnie nigdy to nie spotka.

……

…Na telefonie pojawił sie nieznany numer, ale głos w słuchawce rozpoznałam bezbłędnie…
– „Cześć Karola co sie dzieje…???”-

Przypomniał mi sie okrutny żart neurologów: zapytać pacjenta z afazją ( niemożliwością mowy) jak się czuje… Zrozumiałam okrucieństwo, tego niby niewinnego żartu i jedyne co udało mi się zrobić, to wybuchnąć histerią w reakcji na przywitanie koleżanki.

-„ Spokojnie. Masz najprawdopodobniej udar. Zawołam karetkę. Zadzwonię po karetkę. Tylko gdzie Ty teraz mieszkasz….? Jaki jest adres….?”-

-„N.n.n.n.n.n .eeeeeee wwwwwwww……mmmm”-

-„ Spokojnie zadzwonię do Tomka. Paaaa.” – zaćwierkotała pewnie dla dodania otuchy A.

O nie. TO sie dzieje. To się dzieje właśnie mnie. Staję się Panią Basią. Przyszedł koniec. Nie dźwignę tego. Nie dźwignę.
Wszystkie najgorsze obrazy stanęły natychmiast przed oczami. I nagle tak dobrze zrozumiałam zapamiętany przekaz emocji ukrytych w zapamiętanym dźwięku. Ładunek niewyobrażalnej agresji, komponent rozpaczy i rezygnacji. Boże, czuje dokładnie to samo co ta kobieta! Jak mam przekazać, swoją wolę….
Złapałam komórkę -” Jeszcze mogę pisać!!”- Mieszają mi sie litery, coraz wolniej ogarniam przelewanie myśli na tekst pisany ale nadal się jakoś komunikuje, muszę zdążyć przekazać swoją wolę!

 Zaczęłam pisać do Tomka, kiedy usłyszałam karetkę na sygnale. Niewiarygodnie szybka reakcja. Jeszcze wtedy nie miałam świadomości, że to właśnie ona, ta szybka reakcja, ten cenny czas, może uratować moje życie…
Nosze, pasy, unieruchomiona głowa. Bardzo krótka i szybka jazda na sygnale. Co raz trudniejsza komunikacja za pomocą pisania na telefonie. 

Szaserów. Szpital wojskowy. Kompletnie zanikająca zdolność artykulacji dźwięków i łzy. Łzy złości. Nawet nie strachu. Tylko jakiejś dziwnej złości. Poźniej dowiem sie ze udarowców cechuje właśnie ogromna nerwowość, frustracja, płaczliwość i agresja.
-„ Jak sie Pani nazywa..?” – Neurolog na izbie musiał (albo i nie) zadać to pytanie choć wiedział pewnie ze w odpowiedzi otrzyma tylko łzy. 

Tomografia na CITO.

Korytarz. Gdzieś po drodze dołącza A. -„ Przyjechała… jej też rozwaliłam niedzielę..!”
-„Tomek już jedzie na lotnisko. Zdąży na najbliższy samolot.”-  A. chciała mi przekazać radosną nowinę i choć w głębi duszy była to najbardziej upragniona rzecz – to zareagowałam niemym acz wyraźnym protestem i ekstremalną nerwowością.
„ Co z dziećmi?! W domu jest nowa, nieodpowiedzialna niańka! Nie mogą z nią zostać! Franek nie może!!!” – „ Już za późno – Tomek przyleci- dzieciom nic sie nie stanie…”- usłyszałam jak przez mgłę głos A.

Wokół mnie dużo personelu, dobrze wiem co to oznacza…wewnętrzna panika narasta i pojawiają sie pytania: co dalej? Co dalej? Jestem ociężała ale się ruszam, w badaniu neurologicznym reaguję słabiej tylko lewostronnie. Cholera żeby się nie pogorszyło. 

Jakoś dam radę jak sie NIE pogorszy… Ale zaraz – jeszcze chwilę temu myślałam, że z NICZYM sobie nie poradzę a tu nagle cieszę sie, że  „tylko” nie mówię… sporo optymizmu, szybko obniżam swoje standardy zadowolenia…
Podczas 10 minutowego CT mam chwilkę na bilans. Jeżeli sie nie pogorszę, to dam rade nawet w takim stanie, prawda…?

„Wykluczony wylew. Ma Pani najprawdopodobniej udar niedokrwienny. Jeżeli w ciągu godziny zastosujemy nowoczesne leczenie to być może uda nam sie rozpuścić skrzeplinę. Zgadza się Pani?”- Kiwam głową w pierwszym odruchu, że tak, ale uważne spojrzenie obecnych neurologów i powaga pielęgniarek oraz zbyt duża „lekkość” w reakcji u A. natychmiast skłaniają mnie do refleksji…

– „Najprawdopodobniej…? Co to za leczenie, że pytają mnie o zgodę? Przecież kiedy procedury są standardowe to nikt w szpitalu nie pyta pacjenta w takim stanie o zgodę…?
– „Gdzie Tomek??? Co on na to???- Bez niego nie podejmę decyzji, tylko jemu zaufam.”- W drodze na oddział udarowy zaczynam domagać sie dostarczenia telefonu, ale doświadczeni neurolodzy podstawiają mi kartkę i długopis.

„CO TO ZA LECZENIE? CZEMU ZGODA…?”- Super miła, młoda i prężna neurolog nachyla się nade mną i łagodnie jak do przedszkolaka mówi:

„ Aktyliza, leczenie trombolityczne – ma Pani ogromne szczęście, że tak szybko u nas Pani wylądowała. Bardzo nowoczesne amerykańskie leczenie polegające na rozpuszczeniu skrzepliny i umożliwieniu ponownego przepływu krwi w naczyniu…”- łagodny uśmiech na koniec…

Widzę jak zmienia sie wyraz twarzy młodej lekarki kiedy zauważa, że kompletnie nie kupuję odpowiedzi.
 „ PISEMNA ZGODA? JAKI HACZYK? POWIKŁANIA…?”- Udaje mi sie nabazgrać na papierze i sama się dziwię trzeźwości swojego myślenia i wrodzonej tendencji do nieulegania autorytetom… OK, dobra ale w takiej chwili wykazywać ograniczone zaufanie…? Ganię się słabo bo wiem już, że nie podpisze zgody jeżeli nie powiedzą mi wszystkiego. 

Pisze, że „POCZEKAM NA MĘŻA – on zadecyduje…”.
„Niestety nie ma Pani tyle czasu. Musimy zmieścić sie w 4 godzinnym oknie czasowym. A każda minuta działa na Pani niekorzyść.”
Chyba musiałam rzucić jakimś wzrokowym piorunem pewnie o zabarwieniu : Czy jeszcze nie załapaliście, że macie przesranego pacjenta, który musi wszystko wiedzieć i nie kupuje szpitalnej zlewki??? -bo A. jednym tchem wyrzuca:

– „Jest szansa, że w tomografii nie zauważyliśmy jednak wylewu i wtedy po aktylizie stan się załamuje. Łącznie ze zgonem.”- Z wyrazu oczu zgromadzonych czytam: „zadowolona?”

Rozumiem, że na decyzje nie mam zbyt wiele czasu bo przekładają mnie na łóżko gdzie aparatura jest juz gotowa do działania.

„ Co mam robić? W obecnym stanie zaakceptuję niepełnosprawność, ale każde pogorszenie już może przybliżyć mnie do stanu Basi sąsiadki. A jak mnie tylko prawie zabiją…?”

Gdzie jest Tomek?? Nie podejmę bez niego decyzji!”
-„ Tomek powiedział, że zgodziłby się na leczenie gdyby to o niego chodziło…” wyrywa mnie z rozmyślań glos A.
Dokumenty mam ochotę podpisać bazgrołem XXX, ale wyciskam nawet podwójne nazwisko …
Przestałam być nerwowa, zła. Zaczęłam sie prawdziwie bać.
Czy nigdy juz nie zobaczę dzieci? Czy tak właśnie skończę? Is it over……?

Zakładają mi dwie dodatkowe drogi, sprawdzają żyły, pojawia się jeszcze dwóch lekarzy. Podłączają pod wszelkie możliwe monitory. Ktoś staromodnie trzyma jednak rękę na moim pulsie. Zaczynaja odliczać od dziesięciu w dół… Zamykam oczy i myślę tylko o tych, których kocham najbardziej na świecie. Boję się. Boję jak nigdy w życiu.

Trzy …dwa jeden…. Ruszyła pompa i maszyna rozpoczęła wtłaczanie preparatu do mojego obiegu. Młoda neurolog nachylona nade mną drży. Stres i napięcie aż od niej biją. To ona podpisuje się pod zaleceniem. Hmmm… czy jej tez zrujnuje karierę…? Czy może wręcz odwrotnie…?
Nie czuję żadnego bólu, przyspiesza mi tylko oddech. Neurolog kontroluje na jej niewielkim sportowym zegarku czas. Potrzebny gadżet pomyślałam… Czas mija, parametry w normie. Dziewczyna ma wypisane na twarzy uczucie ulgi.
„Aha czyli jakbym miała kopnąć w kalendarz to w ciągu właśnie tych 10 minut… zagrali ze mną w rosyjską ruletkę, że tak powiem…”

Zasypiam kiedy mówią, że funkcje powinny wrócić w ciagu 12 godzin…
…..
Kolejne dni mijają wolno.
O tyle, o ile piszę już bezproblemowo, to nadal jąkam sie niemiłosiernie, ale przykazane mam ćwiczyć i ćwiczyć, wiec odwiedzający z cierpliwością czekają po pare minut na wysłuchanie jednego prostego zdania. Te złożone przelewam na kartki.

O mojej sytuacji wie tylko jedna osoba spoza szpitala. Zupełnie przypadkiem, bo miałam się z nią spotkać. Nie chcę, żeby ktokolwiek oglądał mnie w tym stanie. Mowa wkrótce powinna powrócić, nie mam siły na zmaganie się nawet z rodziną. Nie „pogadam” sobie z Nimi, prawda..?
Nie potrzebne mi też współczucie.Wyjdę z tego sama.

Przyznać jednak muszę, że „sama” jest trochę słowem na wyrost, bo chociażby dzięki jedynym odwiedzinom mojej K. pobyt w szpitalu stał sie naprawdę przyjemny. Jej energia wypełniała cały pokój, uśmiech i spokój wracały, nie wspominając o byciu zasypywaną prezentami o których marzy każdy pacjent. Komplet nowej bielizny i skarpet  wraz z połową swojej garderoby czekał na mnie w szafce szpitalnej zanim Tomek wsiadł do samolotu. Biedak,  to zawsze na niego spadały te babskie szpitalne sprawy kiedy ekspresowo zabierały mnie karetki. Ale K. przeszła samą siebie i poziom wyposażenia był na poziomie master. Od włochatych kapci poprzez Ciasto imbirowe, herbatki owocowe i cała kolekcja vegańskich kosmetyków sprawiła, że pod prysznic chciałam biegać trzy razy dziennie 🙂 A jej wiara, że uda mi sie wrócić do wspólnie rozpoczętych projektów nigdy nie ustała, przypominając, że mam sporo powodów zawodowych do szybkiego powrotu do pełni funkcji.
Największym jednak pomostem do życia był Tomek. Nigdy nie zawiódł w sprawach zdrowotnych. Dobrze wybrał zawód, chociaż współczuję po cichu jego pacjentom. Po wyczerpaniu rezerw cierpliwości i wsparcia dla mnie, nie wiem czy wiele mu zostało do celów zawodowych. Zresztą oprócz dzieci, zostawił też właśnie pacjentów i tak jak stał, wsiadł do samolotu pojawiając się tego samego dnia w Polsce. Codziennie był przy mnie, znosząc mnie at my worst…Nie pierwszy zresztą raz. Chociaż, oby ostatni. Bo w szpitalu zamieniam sie w potwora. Naprawdę. 

Kartka pod wpływem nacisku długopisu prawie się drze, chociaż zupełnie niepotrzebnie tak się emocjonuję. W głębi i tak wiem, że zrobię tak jak czuję, że chcę. Znam swój organizm. Parę dni w bezruchu na łóżku i moja psychika leży. Taki słaby punkt. Łatwo mnie wykończyć przymusowym leżeniem.
-” MUSZĘ WSTAĆ. BEZWARUNKOWO.” -„ Pani Karolino, nie może Pani wstawać do toalety. Siusiamy na basen.”
– „Nie siusiam na basen Pani doktor” – długopis przyciskam tak mocno, że prawie dziurawi kartkę…

Jak cholernie trudno kłócić się z kimś pisemnie, kiedy na dodatek interlokutor ma w zanadrzu cały wachlarz dźwięków, tonów, modulacji, chrząknięć, syknięć! A szybkość reakcji? Istna tortura! W głowie już kolejne zdanie gotowe do wypowiedzenia a na kartce pół słowa nawet nie można napisać. Co dopiero nakrzyczeć… Do powrotu mowy konieczny jest spokój. Bezwględnie, każde uniesienie cofa zdolności oratorskie afatyka do zera. Albo co najwyżej do literki „m”. Bardzo przyjazna literka.

-„ Może założymy Pani cewnik…?”- neurolodzy lubują się w dręczeniu afatyków. Mogą się posunąć do tych niecnych artykulacji, drażniących chorego jak czerwona płachta hiszpańskiego byka. Coś czuję, że zaraz faktycznie rozpocznie się tu corrida, jak ta przemiła Pani nie wypuści mnie siku!! Kątem oka widzę blednącego Tomka, ale rzucam mu niemą awanturę, którą o dziwo w mig załapuje 🙂 Ale ulga, mieć osobę, z którą komunikacja przebiega gładko. Zresztą zadowolenie obopólne bo Tomek na przywitanie z radością oświadczył, że stałam się „idealną żoną”. Sprawność fizyczna niezaburzona, a do tego gwarantowana błoga cisza w domu…:) Teraz mogę się śmiać, ale parę miesięcy temu wybuchałam histerią na takie dictum. Niema histeria jest przerażająca dla samego histeryka, bo otoczenie ma ogromną przewagę słowną.
– „Odmawiam założenia cewnika.”- Jeżeli niemowa możne pyskować na piśmie, to właśnie to robię. Czas, który potrzebny jest do bazgrania na papierze wykorzystuję do skumulowania największej wymowności zaplanowanego spojrzenia.” CEE WNII KAA.”- ręka mi się trzęsie z wysiłku. Potem następuje moment prezentacji treści zainteresowanemu. Można mu właśnie wtedy spróbować przekazać emocje wyrazem twarzy, albo trzeba czekać aż przeczyta i znowu na nas spojrzy…! Ileż tu latencji!  Niewyobrażalnie niewygodna robota! Ktoś całkiem nieźle przemyślał to nasze ludzkie gadanie!

„ Pani Karolino za wcześnie na wstawanie, przeszła Pani udar! Założę Pani pieluchę!!!”- Ooo przegięła. To jest znęcanie. Mam wrażenie, że para z uszu mi zaraz poleci jak z lokomotywy. Tomek sinoblady, chrząka nerwowo. Z jednej strony musi zachować fason lekarski do koleżanki po fachu, z drugiej strony ma rozsierdzoną „żonę-niemowę” z temperamentem rozsierdzonego byka i rozpędzonej lokomotywy w jednym…. – „Karolisia…proszę, może zostań jeszcze w łóżku…” . Błąd. Błąd. Błąd.  -„I ty Brutusie…?!”- znowu chce mi się powiedzieć, ale w nerwach wychodzi mi tylko  wykrzywiona bezdźwięczna mimika.

-„Świetnie. Gdzie mogę wypisać się na własne żądanie…?”- papier jednak przyjmie wszystko 😉 Stary numer…Uwielbiam „wypis na żądanie”, oddala mnie od rzeczywistości Pani Basi, daje poczucie, że decyduję sama za siebie. Oddala przeraźliwe lęki, które siedzą we mnie bardzo głęboko. No i jest mocnym argumentem jak chce się bardzo siku..
– „Wtedy całe leczenie pójdzie na marne! Pani , Pani, Pani zupełnie nie szanuje zasad!”- wybucha lekarka rzucając błagalny wzrok na Tomka.  -” Żona źle znosi szpitale, obawiam się, że nie ustąpi…. Ja jej pomogę w tej toalecie …Pani doktor …”
Dobrze, że niektóre kobiety miękną, kiedy rzuca im ten swój szeroki uśmiech i dyskretne oczko…  Dobry i zły policjant. On zawsze jest dobry 🙂
Jako jedyna z oddziału o ścisłym rygorze łóżkowym dostaję zgodę na wstawanie…
„ Błagam, żeby tylko adiunkt nie zobaczył …”- zrezygnowana lekarka opuszcza pokój ze zwieszoną głową…
I po corridzie!
Szurając włochatymi kapciami od K., kroczek po kroczku, podtrzymywana pod rękę przez Tomka z radością i optymizmem spełniam marzenie o godnym, samotnym wysiusianiu się w toalecie…
Naprawdę nie umiem się przełamać, do pewnych szpitalnych „leczniczych” rozwiązań.. Prędzej nabawię sie zastoju moczu, niż dam się namówić na publiczne korzystanie z  kaczki …

(Przed)wczesne wstawanie z łóżka to ponoć przekleństwo dla personelu szpitalnego, ale z perspektywy doświadczeń to właśnie dzięki mobilizacji ponad siły, dużo szybciej dochodzę do zdrowia niż statystyka sugeruje… Bilans in plus.
Tomek jednak twardo mnie kryje, miękkie ma serce, pozwala na wiele:) Dzięki temu ufam mu absolutnie i kiedy cierpliwie i  racjonalnie przekonuje mnie że przeginam, to w sprawach ważnych  grzecznie się  opanowuję…

Widocznie dzisiaj wie, że samodzielna wizyta w łazience w 10 godzin po udarze nie zrobi mi krzywdy. Nie jest tam aż tak niebezpiecznie jak na 20 metrach między gałęziami drzew. A wkrótce przecież między gałęzie też wrócę.  Tomek wie, że do pełni zdrowia umiem wracać krokami tylko adekwatnymi do przyzwyczajeń. Wspiera je, wspiera każdy mój krok. Dlatego tak łatwo idę naprzód.

Wspominałam już dzisiaj o  chirurgach i przydatności zawodów chirurgicznych…  No cóż wygląda, że mam jakąś słabość do obu. Chociaż od właścicieli rozbudowanych mięśni przedramienia „operujących” drzewa, chyba wolę tych, którzy potrafią mięśnie precyzyjnie nazwać, zlokalizować  oraz za pomocą trochę mniej hałaśliwych, lecz równie zabójczych narzędzi naprawić. Oby tylko nie nosili koszulek na ramiączkach. Tomek nie ma ani jednej 😉

(…)
-„Mówiłem Ci, że złego diabli nie biorą…niczym już mnie nie zaskoczysz.”-
-„Serio taki pewny byłeś ze z udaru też wyjdę… ?”-  bez jąkania acz jeszcze dość wolno – rozmawiamy po kilku tygodniach siedząc przed kominkiem…
– „ Nie byłem. Na lotnisku zacząłem szukać informacji o Belgii.”
– „O Belgii??? Ale o co Ci chodzi..?”-
– „Zastanawiałem jak Cię przewieźć…”

-„Ale po co?Tam tak skutecznie leczą udary ?”
-„ Nie, tam jest legalna eutanazja kochanie…”

qqv1r+vctrskuqrtzd3fqq_thumb_15

Niedzielny tatuaż na duszy

2013-04-21 16.19.42

Małe, czarne kwadraciki. Tak dużo kwadracików. Przykryte piaskowym kurzem. Są takie chłodne…Brud przykleja sie do skóry, a zimno ogarnia cały policzek. Mimo ochronnej warstewki dziecięcego jeszcze, tłuszczyku chłód przenika głęboko, aż do małych kostek policzkowych. Jak szybko ten chłód jest w stanie ogarnąć ciałko czterolatka, któremu zapragnęło sie położyć na kościelnej posadzce z kamiennej mozaiki…Pamiętam to ogarniające zimno bardzo dobrze, to położenie sie krzyżem, na brzuchu na środku nawy głównej tuz przed stopniami prowadzącymi do ołtarza.

Granitowe kamyczki z maleńkimi bruzdkami. Niektóre mają postrzępione krawędzie, inne trwają w swej formie od dziesiątek lat- niewzruszone szuraniem butów.
 Czekaja pewnie kiedy przyjdzie czas aby pozbyć się ulicznego kurzu i piasku naniesionego przez podeszwy. Cieszą się na dźwięk dzwonków jak pies Pawłowa.
Tysiące wiernych kolan ugina sie tu co niedziele by pozamiatać to co naniesione. Posłuszne rzepki czasem lekko chrzęszczą, obleczone materiałem niedzielnego ubrania. Jedwabna spódnica która za karę, iż odsłania bezwstydnie kolana z oporem daje sie obciągnąć, podwinąć by okryć ciało przed zimną, zakurzoną kościelna mozaiką. Taka mała pokutka za nieskromność. Bo za skromność można otrzymać nagrodę. Długie sukienki komfortowo marszczą sie i fałdują pod kolanami pobożnych kobiet na klęczkach, wyznających swoja winę. Bardzo wielką winę….
Maleńkie kwadraciki odciskają sie boleśnie również na kolanach mężczyzn bijących sie w piersi- choć Ci przeważnie, z zapobiegliwości kryją swoje kolana w eleganckich garniturowych spodniach. Co najwyżej niedzielny kant materiału po takich pokutach nie będzie juz tak precyzyjny. Po mszy pogniecione kanty, przybrudzone jedwabie bedą miarą ludzkiej gorliwości.

….

Mam jakieś cztery lata i gorliwości aż zanadto; gorliwość w odkrywaniu świata,  gorliwość w doświadczaniu rzeczywistości. Zupełnie naturalna cecha u dziecka w tym wieku. 

Drobniutka blondyneczka, z cerą trochę zbyt mocno osmaganą jak na miejskie, łódzkie dziecko.

Nowiutkie, białe skarpetki mają falbankę przy kostce, nie zdążyłam się jej dobrze przyjrzeć bo mama ubierała mnie nerwowo i w pośpiechu, wybierając specjalne ubranie do kościoła.
Marudziłam przy ubieraniu. Chyba nawet bardzo. Widocznie mi się nie podobało, może drapały mnie metki…
Rozpieszczona przez Babcię bieganiem na bosaka po trawie, nawet czasem na golasa w deszczu  – z trudem znosiłam niedzielny reżim modowy mojej matki.

Często denerwowałam moją mamę. Prowadziła mnie wtedy do kościoła okropnie ściskając moją rękę.
 Wolałam zostać z moją Babcią. Babcią Lonią. W środku lasu, z sarnami, dzikami, pliszkami, bekasem, borsukiem i całym moim dzikim światem. Moim i Babci Loni.
Bo mama odwiedza mnie bardzo rzadko. Niestety czasem przyjeżdża po to, żeby mnie zabrać do miasta. Nie lubię tych kilku tygodni z mamą, mimo że ją przecież chyba bardzo kocham. To przecież Mama.
Mama jest nerwowa, szczególnie w niedziele. Szczególnie kiedy do kościoła musi chodzić sama, nie pasuje jej ten obrazek.

Tata wyjechał na długo. Wróci taki opalony i będzie opowiadał o Tajlandii, Brazylii, Urugwaju i Paragwaju. 

-„Musisz  iść szybciej!” …spóźnienie to wstyd w Kościele …. – „ Potem może miejsca w ławce nie być…”
Nie chcę miejsca w ławce. Nie ciepię ławki i tak bardzo chcę się spóźnić…

Najlepiej tak bardzo, żeby przyjść na sam koniec. Takie niedzielne marzenie z dzieciństwa…Więc po drodze gorliwie zachciewa mi sie siku – na pewno ze dwa razy w ciągu 10 minut drogi. Zatrzymuję się, żeby poprawiać buciki, przykucam i oglądam nowe falbanki przy skarpetkach. Kiedy szarpnięciem podnosi mnie za łokieć, uginam nogi żeby jej było ciężej i żeby nie mogla mnie unieść jedna ręką.
Ot cóż, gorliwość oporu parolatka.
Czuję, że zaczynam przeginać, widzę ze szarpie mnie i syczy wściekle przez zęby żebym była grzeczna. 

Mijają nas inni idący do kościoła. Moja matka czerwienieje ze wstydu nad tak niegrzecznym dzieckiem.
– „Taka ładna a taka niegrzeczna…”- zatrzymuje sie jakaś sąsiadka żeby „wesprzeć” moja matkę i zawstydzić takie rozwydrzone dziecko.

Skoro świat widzi we mnie zło, to wcale nie mam ochoty pokazywać mu jaka dobra jestem. Cóż mam do stracenia skoro ocena juz zapadła. Teraz dopiero będę prawdziwie zła… Może świat wtedy będzie sprawiedliwszy?”
Teraz wiem, że nazywa się to łagodzenie dysonansu poznawczego.

  Więc robie się zła. Gorliwie. Prawdziwie. Może chociaż raz nie zdążymy do tego kościoła? Bo tego co mnie czeka później przecież i tak nie uniknę.

– „Wszystko powiem Tacie – jaka jesteś wstrętna i okropna! A lanie w domu i tak dostaniesz!”

– „Nie. Tylko nie mów tacie. Tata mnie kocha. Tata nie może wiedzieć, że jestem wstrętna i niegrzeczna…” Paraliżujące, zaciskające zimno.Na tyle silne, że daję się wprowadzić matce do kościoła.

Wilgotna kruchta, znajomy kościelny zapach i to obrzydliwe moczenie palców w aspersorium.
Fuj. Dla spóźnionych zostaje w kamiennych zbiorniczkach mętnawa resztka, która dziś święcie obmyła paluchy tych, co sobie dłubali w uszach, drapali sie po głowach, oblizywali lukier po pączkach z cukierni obok…
W imię ojca i syna, moja matka z miną pokornej świętej wysmarowuje sobie czoło tą brudną wodą święconą. Podsadza mnie żebym zrobiła to samo.

Jeszcze kilka chwil do rozpoczęcia mszy,  mama drepcze żeby wcisnąć się jeszcze do ławki.  

Wyrwane z nabożnego skupienia, mamroczące pod nosem kobiety robią miejsce nieznacznie unosząc brew…
-„ Masz być grzeczna, rozumiesz…?!” Syczącym szeptem cedzi prosto do ucha ściskając boleśnie moje kostki, po czym klęka, żeby przywitać się z Panem Jezusem…
Nie bujaj sie, nie stukaj nogą w ławkę, nie wierć się, nie skrob drewna…
Skrobanie paznokciem brudu na ławce było całkiem fajne. Można było zobaczyć jaki jest pod spodem kolor deski. Prawdziwy kolor. W kościelnych ławkach można znaleźć wiele brudu przykrywającego prawdziwe kolory.
Mijają minuty a ja nie mogę wytrzymać…

Nawet nie wiem jak, ale wysuwam się z ławki kawałek po kawałku. Wiem, że jak zdążę, to nie będzie się ze mną szarpać. Po prostu nie będzie miała odwagi mnie ganiać po kościele.
Najpierw stopa, potem wysunięte kolano, połowa pupy wisi poza ławką… Kiedy matka robi ruch by mnie przywrócić na miejsce, wyślizguję sie jak boa przyprawiając ją o osłupienie…

Miałam rację. Nie ruszy się z ławki żeby mnie złapać…

Chciałam być grzecznym dzieckiem. Nie planowałam robić na złość, ale pamietam to piękne uczucie chwilowej wolności, te małą euforię zagłuszającą strach. Znam ten wzrok mojej matki. Wiem co będzie. Mimo wszystko idę swoją maleńką drogą…
Gapią sie ludzie. Niektórzy się do mnie uśmiechają. Rozpływam sie wtedy jakbym czuła, że nie robię przecież nic tak bardzo złego.
Bywało, że podczas moich „ucieczek” zwiedzałam cichutko i powoli konfesjonały, przysiadałam na klęcznikach, które miały czerwone i zielone poduszki… Fascynowały mnie schody prowadzące na chór. Na górze królowało powietrze o czystym zapachu kościelnego kurzu. Lubiłam nawet ten ten zapach, pozbawiony odoru oddechów tłumu zgromadzonego na dole.
Czasem przyprowadzały mnie do matki zakonnice. Nie krzyczały, były miłe, ale trzeba im było wskazać ławkę w której siedziała mama. Taki powrót gwarantował, że matka do końca mszy nie puszczała już mojego nadgarstka… 
Kiedy zbliżał się upragniony koniec liturgii pozostawał już tylko stres. Jaka szkoda, że nie ma Taty… Będę musiała przecisnąć sie do wyjścia sama, za mamą. Tak bardzo skraca mi się oddech jak tłum przeciska się ku wyjściu pchając mnie w środku. Tata bierze mnie zawsze na ręce. Nie muszę wtedy wąchać tych wszystkich obrzydliwych zapachów. Mam trochę ponad metr. Gdzie sięgam więc swoim nosem otoczona tłumem ludzi….? Mniej więcej w okolice pośladków, bioder i wszelkiej maści krocza odziane w rozporki. Są też spódnice, niektóre pachną nawet ładnie. Można się wtedy cichaczem wtulić w taką Panią. Żeby tylko przetrwać to klaustrofobiczne zakończenie rytuału.

Ale dzisiaj brzydkich zapachów nie będzie.

Szarpnęła mój nadgarstek wychodząc z ławki zanim spłynęło dziś ostateczne błogosławieństwo Pana… 

Pociągnęła do wyjścia, gdzie w półobrocie przyklęknęła chlapiąc czoło w geście świętego znaku.
Na schodach kościelnych już prawie frunełam w powietrzu bo prawie biegła. Sienkiewicza, Tuwima. Kasztanowce. Tata pozwalał zbierać. Stacja benzynowa po lewej. Kino. Do Piotrkowskiej już tak blisko. Boję się. Chce mi się wymiotować. 

Zaczynam opierać się już całym ciężarem, dostaję dziecięcej histerii co nakręca moją matkę jeszcze bardziej. Teraz naprawdę musi mnie ciągnąć. Zapieram się butami o chodnik, o wystające płyty. Potykam się, zdzieram kolano. Szarpie i zaczyna swoje preludium: kilka razów gołą ręką przez uda. Trochę szczypie bo chude mam.
Skóra na nadgarstku piecze jak przy klasycznej pokrzywce. W sumie żaden ból.
Piotrkowska.

Prezydium miasta.

103/105 mieszkania 19. Trzecie piętro. Winda. Pewnie dostanę już w windzie. A może akurat ktoś wsiądzie..?

Dzisiaj nie wsiadł.

Jedną ręką wyciąga klucze. Mieszkanie jest puste, ale to nie ma znaczenia bo nawet gdyby moja 20 letnia siostra tam była i tak scenariusz wyglądałby podobnie.

Wyrywam się i co tchu pędzę do dużego pokoju. Wiem, że będę jej zaciekle uciekać. Bardzo się jej boję. Bardzo. Wiem że mnie w końcu dogoni. Jak szybko dzisiaj..?
Chowam sie za kanapą i słyszę jak otwiera ogromne drzwi do szafy w której trzyma buty, torebki i paski.
Czarny. Cienki. Lakierowany na wysoki połysk. Jej ulubiony.

Kiedy już biła, strach mijał.

Dopadała mnie najczęściej w rogu kanapy. Nie wiem jak to sie działo, ale finał był zawsze na kanapie, lub przy kanapie…
Podwijałam nogi i zasłaniałam się rączkami bo na udach naprawdę bolało. 

Niestety po rękach bolało bardziej. Na szczęście tam zostawały ślady więc celowała w uda.

Jedną ręką potrafiła tak jakoś zręcznie rozciągnąć mnie za te cholerne nadgarstki.

Wyciągała do góry i biła. Z całej siły, raz po razie z zamachu znad głowy.

Czarny, lakierowany, cienki. 

Biła aż jej przeszło. Biła aż się wyżyła. Biła aż jej ulżyło.
Długo nie czuła ulgi.
Zostawiała mnie po wszystkim na kanapie.
A sama znikała. Znikała nie tylko z pokoju. Znikała dla mnie. 

Uspokajałam się sama. Długo i z trudem.
Fale i nawroty. Najgorzej było ukoić oddech. Sam przyspieszał. 
Pamiętam wzór materiału na wersalce. Duże kwiaty. Welurowe. Uspokajało mnie wodzenie palcem po konturach tych kwiatów. Rysowałam więc sobie, radząc na tyle na ile może poradzić sobie czteroletnie dziecko.
Do lasu. Do Babci. Do Babci Loni. Przesiadywać godzinami na jej kolanach, uczyć się pięknych piosenek i tych najdłuższych wierszy…Robić ciasto drożdżowe, zbierać jagody.

Być dobrym dzieckiem.

(…)
Kiedy zapadła w śpiączkę czułam, że chce ją przeprosić. Miałam potrzebę przeproszenia jej za całe życie. Za moje istnienie, za innych ludzi, którzy być może jej też kiedyś zrobili krzywdę.

I przeprosiłam ją.

I choć przeprosiny maja charakter uwalniający ja zdałam sobie sprawę z najgorszej chyba prawdy jaką mogłam sobie wyobrazić. Przepraszałam ja za to, że nie mogłam jej wybaczyć.
Zamknęłam siebie i ją w więzieniu, z którego nie ma już wyjścia.

Kiedy umarła, czułam przeszywający ból i żal. Ale płakałam nad samą sobą nie nad Nią.

Kiedy po śmierci musiałam spakować Jej rzeczy, płakałam nad sobą, nie nad Nią.
Kiedy staje mi przed oczami jej obraz płaczę nad sobą nie nad Nią.

Jest mi żal siebie. Tak. Tak właśnie czuję! Czuje żal, i ból, i gorycz i ten wyrzut , że nie mogę jej bezwarunkowo pokochać nawet teraz!!! Dlaczego nie umiem wybaczyć??? Dlaczego nie umiem zapłakać nad Nią.
Gdyby stanęła teraz obok w ciele i duchu – powiedziałabym jej: „Nie umiem Ci wybaczyć. Pomóż mi! Pomóż mi Tobie wybaczyć. Wylecz tę ranę! Uzupełnij tę pustkę, bo tylko Ty możesz to zrobić…
Dlaczego? Dlaczego taka byłaś? Po co sprowadziłaś mnie na ten świat?

Jak mam się stać dobrym człowiekiem, skoro Ty nigdy nie wierzyłaś, że takim jestem?
Dlaczego mi to zrobiłaś Mamo…. Dlaczego pozostawiłaś mnie złym człowiekiem…?

Po Twojej śmierci zrobiłam się jeszcze gorsza. Jakby nie było już dla mnie nadziei. Jakbym nie musiała się starać. Czuję się zła. Pogrążam się. Czuję jak zmienia się mój charakter. Jak zmieniam się w kamień. Boje się, że z nie poradzę sobie z nienawiścią, która nagle zaczęła pojawiać się moim codziennym życiu. Tracę łagodność, litość, czułość. Jestem gorzka. „ 

Leżę na mozaice czując jej chłód na policzku. Nie żałuję. Nie umiem żałować. Nie umiem wziąć na siebie winy. Nie chciałam być złym dzieckiem. Nie byłam złym dzieckiem. Może to Ty nie potrafiłaś mnie ogarnąć. Nie potrafiłaś być cierpliwa, nie potrafiłaś mnie bezwarunkowo kochać. Nie umiem Ci tego wybaczyć.  Może rozumiem co czułaś, może zrozumiałam, że byłaś nieszczęśliwa. Ale jak mam wybaczyć?
Jestem Ci jednak wdzięczna.Wdzięczna za tę jedną lekcję. Nauczyłaś mnie jaką matka mam nie być. Jaka mam nie być dla swoich dzieci.

I kiedy tak o tym myśle, to widzę w tym wszystkim w końcu sens. I może nawet pozwoli mi to Ci podziękować. Bo skąd miałabym tak dobrze wiedzieć kim nie być? Skąd miałabym znać ten straszny ból gdyby nie Ty? I chociaż moja rana jest głębsza z każdym rokiem mojego życia, może w końcu dostrzegę sens jej istnienia. Dzisiaj na Twoim grobie widzę sens! Widzę ten sens Mamo.

Dziękuję Ci Mamo.

….
Litery uparcie łączą się w słowa. Słowa chcą połączyć się w zdania. Wyszczerbiona klawiatura komputera szczerzy się do mnie złośliwie.
Boje się dalej pisać. Boje się, że pozarażam otoczenie smutkiem, który mi się rozlał.

Słowa wypływają ze mnie jak czarna rzeka tatuażu. Nie lubię tatuaży, nie chcę wpuszczać pod skórę, tych ciemnych strumyczków atramentu, których nie da się już stamtąd uwolnić. Tych uwięzionych kropelek. Bolesnych kropelek.

Czarne, symboliczne kropelki, łezki emocji.

Mój tatuaż byłby wielki i głęboki gdyby przyszło mi robić go dzisiaj.

 Atramentem mogłabym po kolei wypełniać żyły i tętnice, nakarmić neurony, a synapsom zatkać otwory gębowe tą czarną cieczą, tak żeby im się odechciało wrażliwości.

Niech się zadławią.

Ostrożnie ze śniegem we wrześniu

18.IX.2018 Warszawa

Pod batutą rozłąki przyturlała się do mnie zabłąkana tęsknota.
Dziwna, mała, zimna kulka. Dzika śnieżynka. Oswoję – pomyślałam .

Założyłam jej ładną obrożę i od czterech miesięcy konsekwentnie prowadzam ją na smyczy.
Ostatnio chyba tego nie lubi. Podwija łapy. Kuli się. Kombinuje. Taka skulona- na dzisiejszym spacerze- zaczęła się dziwnie toczyć.
Próbuję więc trzymać mocniej smycz, podbiegam kilka kroków za nią. Nie słucha, ciągnie. Tak mocno ciągnie!!
Przecież zbliżamy się do zbocza, tam jest urwisko….Muszę biec bo cienki rzemień splata się i zaciska wokół nadgarstka.
-Puść. Puść ją! Jeśli masz choć trochę rozsądku!
-Nie chcę, nie mogę –przecież ona jeszcze nie oswojona – wyrwie się bez kontroli!
Bezskutecznie przywołuję ją do porządku, a ona coraz szybciej turla się z góry.
Toczy się szybko. Powiększa, skracając niebezpiecznie smycz . Puść, odpuść zanim wciągnie, pochłonie, zniweczy pod swym nieoswojonym potężnym ciężarem…

(…)

Kiedy parę miesięcy temu- tak zdecydowanie i świadomie- postanowiłam chwycić marzenia mocniej za pysk, wiedziałam, że za ten mocny uchwyt za mordę pragnień przyjdzie mi jakoś zapłacić.
Spakowawszy walizkę ucałowałam cztery małe czubki nosów i zamieniłam się chyżo w weekendową matkę. W „matkę- kurwa- wszystko przetrwam”, w „matkę -kurwa -wszystko rozwiążę” , „matkę –kurwa-wszystko osiągnę”…. – może już bez tych bluźnierstw bo się niektórzy zgorszą. No ale mam przecież jeszcze w tej walizce plan na matkę cyberkobietę, wikikobietę, kochankożonę, żonokochankę wedle potrzeb i fantazji. A wszystko pójdzie tak prosto, że zostanę matką kurwa boską (nie linczujcie bo nie Maryję a przymiotnik na myśli miałam tylko !)

Ja. Mnie. Dla mnie. Sama.
Czysty egocentryzm. Na dodatek taki trochę martyrologiczny. Jakaś buta wręcz… Bezemocjonalna zadaniowość. Poklepywana po ramieniu, wypaliłam sobie na czole motto powszechnie polecane: ” Szczęśliwa matka szczęśliwe dzieci”. I ku wzajemnemu szczęściu z żelaznym bezemocjonalnym postanowieniem rzuciłam się w fascynujący pracoholizm odhaczając na zimno swoje kolejne „cyber”, „wiki” oraz weekendowe „żonokochankowe”.
Pięknie i nowocześnie tak sobie wszystko zaplanować… Oczywiście – „wszystkiego „ mieć nie można na raz….pewnie nie dość szczęśliwa jestem – sądząc po zanikających endorfinach coraz rzadziej odwiedzanych dzieci…
Nie ma czasu na rozczulanie- czternaście lat miziania było..? Było.

Teraz k..wa JA.

Kretynka.
(…)

Cztery miesiące później…

Cichy zwykły wieczór przy biurku. Kolejny dzień na drodze do spełnienia mam za sobą. „Cyber”, „Wiki” i „Boska” się przydają, bo biznesowe zadania odhaczam z satysfakcją.

Prastary wielki iMac rzęzi już ostatkiem sił, choć nadal przyjemnie. Latał nad oceanem udając podręcznego laptopa ukrytego miedzy ubraniami w walizce. Przeżył dwa remonty, upadek na marmur( szkoda marmuru) oraz atak trzech owiec – choć to historia do opisania sama w sobie.
Wyłączam Dziadka i opieram się na krześle.

Zbliża się codzienna pora oswajania.
Robi się coraz chłodniej.
Zaplatam ramiona.
Z trudem podnoszę wbity wcześniej w podłogę wzrok.
Nie ma miejsca w tym pokoju, z którego nie byłoby Ich widać…

Światło małej pękatej lampki pada prosto na twarzyczkę dziecka, głęboko patrzącego ze zdjęcia prosto w moje oczy. Pamiętam doskonale kiedy je zrobiłam. Portret. Głębokie zbliżenie. Popołudniowe światło odbite w kosmatych blond włoskach wylądowało miękko na jednym policzku zawstydzone, że nie może dorównać mu jedwabistością. Jeszcze łagodny, uchwycony na chwilkę przed pełnym rozkwitem uśmiech zastygł na moment. Wysłany specjalnie dla mnie, czołgającej się z obiektywem tuż przed maleńką buziulką. Obydwoje leżeliśmy na brzuchach twarzami do siebie, powolutku przesuwając się ku spotkaniu. Oparł się na przedramionach i spojrzał ten jeden raz tak głęboko, tak przeszywająco, że spust migawki sam opadłby pewnie nawet gdybym go nie wcisnęła.
Prawdziwa głębia ogromnej więzi pozwalająca dziecku obnażać się tak bezbronnie i bezgranicznie w spojrzeniu wyrażającym czystą prawdę.

Kurczowo trzymam zaplątaną na nadgarstku smycz . Waruj syczę, zbliżając się coraz szybciej do zbocza. Kulka nie przypomina już żadnej śnieżynki. Drwi ze mnie. Biegnę jednak obok niej wytrwale, choć połączona ze mną rzemieniem zaczyna ciągnąć mnie za sobą.

Spod przymkniętej powieki przesuwam wzrok na korkową tablicę gdzie biznesowe notatki piętrzą się pokornie pod jedną pinezką, z trudem ogarniającą ich objętość. Wiedzą, ze muszą ustąpić miejsca.
Fotografia zrobiona niecałe 5 lat temu. Twarz laleczki o nieskazitelnych rysach skąpana w melancholii. Przenikliwość spojrzenia wyprzedza jej metrykę o kolejne 10 nie przeżytych jeszcze lat.
Na tamtej plaży dała mi dużo więcej niż chwilę. Nie było w tam żadnej nadmuchanej ulotności. Dała mi tę stałość spojrzenia- trwanie w chwili- najwyższy komfort o jakim fotografujący marzy.
I położyło się światło zachodzącego słońca na kosmykach jej włosów. Wieczorny oddech Pustyni Mohave rozpędzony na wzgórzach San Gabriel zaplątał się w kosmykach jej włosów… Ten jeden moment tylko mój i Jej…

Odwracam wzrok pod szklaną już powieką.
Jak długo jeszcze uda mi się wytrzymać ten opleciony, zaciskający tętno na nadgarstku rzemień…? Kula zaczyna nabierać prędkości…Nie nadążam. Jeżeli nie odpuszczę to zniknę.… Dlaczego nie chcę go puścić … Dlaczego tak bardzo się boję…

Mimo, że dystans od obiektywu jest większy niż na poprzedniej fotografii, siła kontaktu centralizuje się nie tylko na soczewce. Odczytuję ten obraz głębiej niż kiedykolwiek, choć to jedno z moich ulubionych zdjęć i znam je na pamięć.
Ten ruch, ten kąt, to natarcie wzroku… Zamyka mnie w pułapce spojrzenia i wiem, ze nawet nie chcę protestować. To on zdecydował, kiedy ja nacisnę spust migawki. Nie dał mi wyboru. Mrużąc delikatnie dolną powiekę doskonale wiedział, że za chwilę usłyszy z satysfakcją świst migawki… Nie mam wyjścia, a chciałabym tylko tak patrzeć !Patrzeć przez obiektyw. Naciskaj, już czas! Choć całą sobą pragnę się tylko gapić. Gapić, choć wiem ze to On trzyma na muszce właśnie mnie. I nie ma szans, nie mam szans ani broni przed jego spojrzeniem. On to wie. Doskonale to czuje. Kąciki ust delikatnie się unoszą, maleńka zmarszczka uśmiechu. Żebym tylko zdążyła wślizgnąć się na chwilkę do wnętrza. Uchyla je dla mnie. Tylko dla mnie. Zniewala całym sobą i pozwala uchwycić prawdę. To jedno z ostatnich zdjęć które zrobiłam tamtego wieczora…
Odchylam głowę ciężko przełykając łzy…Nie mam już tętna i wiem co się musi stać by je odzyskać. Wytrzymam może jeszcze chwilę. Może tylko wydaje mi się że śnieżna kula przybrała groźną objętość. Utrzymam ją… jeszcze utrzymam… Wydech tak głęboki, żeby ból przy mostku na chwilę rozproszył uwagę…

Spójrz! Błagam spójrz na mnie teraz…! Jednak na ostatnim zdjęciu, Ona jedyna nie patrzy w moją stronę… Ale czemóż miałaby? Ku mojemu pocieszeniu? Teraz kiedy jest tak daleko, kiedy ją zostawiłam? Kiedy Ich zostawiłam…?
Nie musisz patrzeć Kochanie.…Nie musi nic robić, wystarczy ze jesteś.
Pod absolutne każdym kątem obiektyw bezgranicznie się w Tobie zakochuje. Masz tutaj niecałe pięć lat. Opierasz się na betonowym słupie i zatapiasz , maleńkie stópki w ciepłym piasku. Ja to pamiętam, choć na fotografii tego nie widać. Patrzysz tak głęboko w przestrzeń z mocą spokoju i tej dziwnej pewności że wszystko da się zrozumieć. Że wszystko da się przetrzymać…Ale dlaczego wydaje mi się że cierpisz…Dlaczego Cię taką fotografuję…!? Dlaczego nie przerwę tego spojrzenia, dlaczego nie ułagodzę , nie zamknę w ramionach…?

Gorące krople ulgi kapią słono na podłogę. Odpuszczam. Rzemień rozplątuje się   swobodnie… Potężna, śnieżna kula rozpędza się bezlitośnie… Widzę z daleka, jak rzemienna smycz smaga powietrze ze świstem, staje się coraz krótsza i krótsza… Poddaje się przytłaczającej masie. Wtapia się w nią. Zastyga. Przestaje istnieć.

Brakuje mi oddechu, opieram się na łokciach i zanoszę się płaczem. Czuję, jak serce przyspiesza zdezorientowane. Szybkie, rwane ruchy klatki piersiowej kiedy płacz przeradza się w szloch…
Kilkanaście niekontrolowanych spazmów pozbawia mnie kontroli. Zwijam się do pozycji embrionalnej, zaciskając pięści na wyciągniętych rękawach swetra.
Kiedy uspokajam się na tyle, że robi mi się zimno, naciągam kołdrę po czubek nosa.
Zachlipana, słaba i pokonana przez samą siebie – zasypiam.

Boska Matka.
Zaiste.

DSC_2200

DSC_2142

DSC_2153

DSC_8202

Kłoda

29.06.2018 Międzylesie

I znowu spakowałam walizki.Walizkę. Jedną. Najmniejszą.Po co mi duża skoro przeprowadzam się do lasu.Przez 14 lat nigdy nie opuszczałam rodziny w ten sposób, ale nadeszła odpowiednia chwila.O projekcie, który tlił się u mnie w głowie od dawna-jeszcze tutaj nie wspominałam. Zdradzić już mogę, ze 1,5 ha miedzyleskich bagien i nieużytków -które kupiłam wbrew ogólnodostępnymu zdrowemu rozsądkowi zaczyna przekształcać się w innowacyjny ośrodek rekreacyjny.W sumie bardzo lubię jak mi się czegoś zabrania bo w głowie rodzą mi się wtedy najlepsze pomysły.Otóż zabroniono mi budować na tych bagnach czegokolwiek w rozumieniu tradycyjnego prawa budowlanego.Tradycja, tradycją ale do przodu trzeba iść. Najlepiej swoją drogą. Trzymać się konkretnych marzeń.Do upadłego.Skoro nie można na ziemi to może trzeba nad ziemią.Nad ziemią ciężko, wiec może na kompromis pójdźmy i zbudujmy dom na drzewie.Ale taki prawdziwy, choć maleńki!Ze szkła i drewna, tak żeby zatrzeć granice miedzy nami a naturą…Skoro nie może być większy niż 25m2 to otoczmy go wiszącymi podniebnymi tarasami i zanurzamy się w widoku na nasze potorfowe jeziorko…Tak wiec oto od połowy sierpnia mam nadzieję gościć Was w naszym maleńkim podniebnym hoteliku…Na razie nic więcej nie powiem, bo opowiadać można ale działać trzeba.Dokuję się zatem w mojej dziczy jako stróż budowlany i spędzę tam najbliższe tygodnie.Na razie bez prądu i wody, ale za to w wygodnym ogromnym bagażniku mojego autka:)

Pierwszych złodziejaszków niestety gościłam choć nie złapałam, jednak tak jak mówię im trudniej tym lepiej wiec i na nich sposób chyba mam;)Dalej jakoś tak relację z pierwszego wieczoru raczej wierszem zdam, choć obiecuję ze następnym razem już wygłupiać się nie będę 😊

Zatem zapraszam!

…….

Proszę Państwa

oto kłoda.

W kłodzie czai się przygoda,

Mogę w kłodzie i pod kłodą,

dzielić z Państwem się przygodą.

Bo to kłoda twarda, ciasna-

Proszę Państwa jednak własna!

Małe zrobię tu mieszkanie,

takie skromne stróżowanie.

Bo jak kłody nie pilnujesz

Zwykle w kłodzie nie nocujesz.

Choć terenem nasz prywatnym kłody może Ci zabraknąć.

A ja łóżko chce do spania

Porządnego przytulania…

Twardo trochę mnie niebodze…

Chyba zaraz stad wychodzę!

Tu mam kłodę, tam mam kładkę chyba wyjdę na wariatkę.

Mogę w drzewie i na kłodzie,

choć niechętna jestem w wodzie

spać jak zimna, tłusta ryba

Chyba dzisiaj jednak nie wybrzydzam….

Więc Panowie oraz Panie

już szykuje swe posłanie-

w kłodzie jednak –

jak przystało

na traperkę całkiem śmiałą.

Śmiałą, owszem

bo nie zmykam.

Właśnie obok widzę dzika!

Co mi zerka do kocyka…

Nie mam nawet wysięgnika tak zwanego selfie stika

By uwiecznić to spotkanie

Bliskie serio, niesłychanie…

Dzik już poszedł prosto w knieje

Biedak nie wie co się dzieje.

Baba w lesie na poduszce

Potargana, roztrzepana

Z głodu zdechnie tam do rana!

Spoko! W końcu mam owoce,

Pozajadam dziś pod kocem.

Potencjalnym zaś złodziejom ,

Poczęstunek przygotuję

Magię jagód, mrówek jad

To dopiero będzie czad!

Krótko i na temat.

DSC_8129

Droga Naturo,
porozmawiamy sobie o Miłości.

W pierwszych, ani nawet drugich, słowach mego listu nie będę Ci mówić, że jesteś jak zdrowie i ile Cię trzeba cenić ….. Bo ten tylko się dowie, kto upił z Twojego kielicha i na zdrowie mu to wcale nie wyszło.
Zaprosiłaś nas do swojego stołu wszystkich, bez wyjątków. Dużo nas tutaj: pięknych i zdrowych, tych ułomnych, brzydali i dziwaków. Stawiliśmy się wszyscy, choć Dzieci i Staruszków pośród nas jednak nie ma… Dla tych pierwszych jeszcze za wcześnie na Twe dary, u tych drugich, co tu już raz-może dwa byli – niewiele ochoty na ucztowanie z Tobą zostało.
Jedni z nas silni, wytrwali i wierni, drudzy łatwowierni, niecierpliwi i może troszkę słabsi. Jednak wszyscy jak jeden mąż ufamy, że pod Twoim dachem krzywda nam się nie stanie.

A już nikt na pewno o Tobie jako o egoistycznej manipulantce i przebieglej, cynicznej oszustce bez serca, nie pomyślał.
Skoro nas zaprosiłaś, to zachowujemy się godnie, przynajmniej niektórzy się starają.

Karmisz nas, to prawda, ale cóż nam ukrytego w pucharze Ambrozji przemyciłaś?
Dlaczego najmocniejszą we wszechświecie narkotyczną mieszankę, bez pytania przemyciłaś ukrytą gdzieś w deserze, jak bezduszny dealer niewinnemu dziecku.

Nie ma już odwrotu dla nas. Nikt z nas nie zapomni tej głęboko wżartej w nasz system ekstazy. I choć finał uniesienia będzie brutalny, nadal szukać jej z utęsknieniem lub opętańczo będziemy.

Czy jest na świecie taki ktoś, kto posmakowawszy choćby odrobinę, oparł się Twojej szatańskiej, hormonalnej mieszance? Odwracając się od Ciebie na pięcie, wyszedł ze swadą odpowiadając: –” Fuj, nie. Nie dziękuję, to nie dla mnie. Nie gustuję w tym bukiecie, na mnie nie działa…” –
Nikt taki się nie trafił, prawda moja droga Naturo? Nikogo nie oszczędziłaś przeklęta, bezwzględna Czarownico!

Jak to jest, jak Pani Panu a Pan Pani pachną nagle tak słodko, że na nogach ledwie utrzymać się można, a Twój narkotyk zaczyna swe działanie, to nikt z nas cały z tego nie wychodzi. Oprócz Ciebie. Ale z tym rozprawię się za krótką chwilę.
A może się zupełne mylę a Ty kłamiesz..? Zatem pytam wprost : – „Czy to ja tylko? Czy to tylko mnie się tak spodobało…? „
– Czy naprawdę jest ktoś, kto nie marzy skrycie o powtórce tej Twojej narkotycznej imprezy?! I czy nie jest to pragnienie tak silne, że na samą myśl przeszywają nas drgawki, przekręcają wnętrzności, endorfiny rozlewają się w parzącym przesycie, serce błaga: „Przestań”, a mózg zupełnie funkcjonować przestaje, bo nie ogarnął. ..?
A jak tylko” Ci Pachnący” znikną sobie z oczu, to żałoba niepojęta nagle w duszy następuje. Przeszkód nie ma i po trupach Dwójka pędzi gdzieś na oślep.

Uzależniłaś nas bezbłędnie i okrutnie. Już zawsze powtórki pragnąć będziemy i choćby kto nogami i rękoma się zapierał „że już nie”– to i tak mu nikt na Świecie nie uwierzy.
Miłość mówią na tę Twoją wyrafinowaną truciznę. Choć jej definicja daleka od rzeczywistości leży.
Tak w ogóle to cudownie z koleżanką Ewolucją wykombinowałyście, spiskując zapewne, że do aktu prokreacji i powielenia materiału genetycznego jakoś nas musicie nakłonić … zmusić raczej bo to akcja dla nas skrajnie kosztowna …
Do oszustwa i podstępu też się jeszcze trochę Kultura, dołożyła choć nie widzę, żeby jakieś bezpośrednie korzyści z naszego nieszczęścia czerpała . W przeciwieństwie do was.

To Wasza zabawa w optymalizowanie Naszego przetrwania. Ku Waszej płochej zabawie, bo do czegóż innego drogie Panie nas potrzebujecie…? Przetrwanie na najwyższym poziomie i przycisk „upgrade”, zupełnie dla fraszki.
Ci którzy pasują najlepiej w układance genetycznej dostają podwójną porcję tego uzależniającego świństwa. I cóż, chcąc nie chcąc pachną dla siebie najcudowniej jak tylko mogą, nawet o tym nie wiedząc.
Ci co pachną sobie mocno, łatwo odnajdują się w plątaninie informacji genetycznej i bach … Naturo, wprawiasz ich w taką ekstazę, że się pozbierać nie mogą dopóki choćby nie spróbują powielić cennego dla Ciebie materiału genetycznego.

Więc próbują, próbują dniem i nocą, na leżąco i stojąco, z boku, z tyłu i na sianie, pralce, wannie, otomanie… Nawet do rymu i rytmu świetnie Ci tę przysługę chętnie oddadzą.

Szybko chcą przeważnie ten narkotyczny obłęd wzmocnić. Ale twoja trucizna uwalnia się podstępnie i powoli…
Powiedzmy, że owładnięci hedonizmem Pani Igrek i Pan Iks tak się zagalopowali, sami nie wiedząc już dlaczego, ale pławią się w hormonalnym uniesieniu tak bardzo, że obiecują i przysięgają sobie największe głupoty i absurdy (przy świadkach obowiązkowo) by zakląć tę ich piękną rzeczywistość na zawsze. Podpisują ten Twój cyrk „ Miłość” i myślą -jak każdy porządnie naćpany narkoman-, że stan będzie trwał Wieczność (bo „aż do śmierci” niektórym w deklaracjach nie wystarczy)…

Chichoczesz, zacierając swoje chciwe łapska, bo masz co chciałaś i jak dobrze osobników dobrałaś to za 9 miesięcy X i Y dostarczą Ci świeżutkiego tłuściutkiego (jak gorzej dobrałaś to chudszy oczywiście, ale nic nie szkodzi) bobasa, wyłącznie do Twoich dyspozycji przeznaczonego.
Zdrowo im w głowie namieszałaś, poważnie… ale uważać jednak musisz, bo Igrekowej coś pasować przestaje, gdy podczas tych wszystkich uniesień, po 9 miesiącach względnej sielanki rozrywa ją Twój nowy nabytek żywcem na pół, krew i inne takie leją się z niej strumieniami a ona ledwo z życiem prawie uchodzi i coś jej podpowiada, że wiać trzeba gdy czas jeszcze… krótko trwa to oświecenie i zanim Igrekowa bobasa porzuci, Ty

chrząkasz miłosiernie -bezwzględna dilerko – i w żyłę (bo z kielicha już nie trzeba) narkotyku ochłapy Igrekowej serwujesz…..
Działa, choć starcza na krótko, tak w skali całego życia oceniając. Ale wydatków Ci więcej nie potrzeba, tyle oto żeby Igrekowa z Iksem jeszcze troszkę na haju pociągnęli, podchowali nowego członka Twojej społeczności.

Egoistko, cieszysz się z nowej zabaweczki , ale o apetycie Tych, którzy narkotyki od Ciebie dostali na długo zapominasz.
Data ważności substancji : maximum dwa lata, tak było na opakowaniu.
Podałaś, wykorzystałaś i zostawiłaś. Zostawiasz ich samych sobie na bruku, wygłodniałych narkotyku, który im przecież na tę wieczność miał starczyć, a skończył się tuż za rogiem…

Od tej pory nie zaznają już w życiu nić przyjemniejszego niż to co właśnie się miedzy nimi skończyło…
Kiedy kapsułka miłości przestaje działać na dobre, przykro i tęskno zaczyna się robić.
Ci co najpiękniejsze aromaty nawydzielali – pragnienie powtórki mają chyba najwyższe… choć Ci co się gorzej dobrali też niezłą jazdę mieli i tym bardziej skamlą o więcej.
Co …? Bredzę?!! Czy coś się nie zgadza?! Przyznać się wstyd co niemiara, że za powtórkę z imprezy duszę diabłu odstąpią??? Winić ich… ? Winić nas…? Naprawdę Ci chyba nie wypada.
Próbowali do znoju razem znów wulkan obudzić, lecz klapa jakaś zamiast im wyszła…Bo choćby nawet tysiąc piórek sobie poprzyczepiali i pachnieć próbowali najlepiej jak umieją, za cholerę ekstazy o zapamiętanej sile nie mogą powtórzyć. Na marnych jej oparach, czasem tak z rozpędu -z jeden czy dwa- bonusy tłuściutkie Ci podrzucą zachłanna szczęściaro… Choć szczęście dla Ciebie to żadne. Szepcze Ci w ucho Ewolucja zdradliwa, że na co ten zbędny zapasik bez dywersyfikacji się przyda… replik po prostu Naturze nie trzeba!

Co dalej, gdy koniec historii już prawie się kłania… bez planu Naturo nas smutno zostawiasz…
Pamiętasz przyjęcie..? Tysiące nas było Cierpliwych lub z Werwą, grubych i chudych lecz wszystkich o sercach …
Ci pierwsi – Cierpliwi – przy Twoich stopach warują, czekając i wierząc, że wkrótce z kielicha im skapnie. Czekają w duetach choć z dala od siebie. Pragną i pragną, po cichu i skrycie . I wierzą, żeś dobra przeklęta istoto.
Czekają tak lata, dekady, pół wieku…wytrwali są bardzo i mocno uzależnieni przez ciebie zostali. Marzą i cierpią. Wspomnieniem ekstazy się żywią, choć głodem powoli przymierać zaczęli. Szukać już dalej nie będą bo sami okowy skutecznie ukuli.

Żal Ci ich trochę..? Męczą się długo, aż im się skóra pomarszczy zupełnie a zapach daleki od fiołków produkować zaczęli… Dziękują za litość, gdy miękkim kocykiem Demencji ich w końcu otulasz. Nagradzasz Staruszków, bo dzielnie i z dala od Twego kielicha ambrozji przez całe swe życie stronili.

Pamiętasz tych drugich…? Też pili i ćpali jak im Naturo zagrałaś.
Niecierpliwi hedoniści, co to z łatwością na nerwach Ci grali…
Zakręciło im się w głowie porządnie, bo jad Twój dla wszystkich równie zjadliwy.
Może nie dobrali się tak idealnie jak poprzednicy,- bo roztrzepani i trochę zachłanni na życie się stali. Najpewniej: Odważni, by poza te Twoje komnaty wygrodzone „na imprezę’’ wychodzić.
Pachniało – to brali! Ale materiał genetyczny z roztrzepaniem dla Ciebie dobrali, toś zła! Nie dałaś im chyba do końca wypić, bądź sami po prostu w trakcie odmówili… Trochę uniesieni, choć nie tak wysoko jak inni, niestety niespełnieniem przypłacić musieli swą butę.
Też nagadali trochę głupot w ekstazie, ale może nie na tyle żeby tego bez trudu nie przełknąć. Nawet sprezentowali Ci to Tłuste z rozpędu, ale jakoś im mało, czują, że może gdzieś tam na półce silniejsza ekstaza ich czeka ponowna. Z kwiatka na kwiatek, gdzie tylko skapnęła kropelka lub dwie tej Twojej miłosnej trucizny.
Chichoczesz, bo wiesz, że i z nich coś dla siebie ugrałaś. Kosztem niewielkim bo dużo od Ciebie nie wzięli . Lecz o nich też nie dbasz i samopas pozwalasz skakać na boki, jak zając w poszukiwaniu marchewki .
I jeszcze, i jeszcze, i jeszcze żeby tylko raz jeszcze ostatni, bo może to teraz Złoty Strzał na Nich przypadnie.
Dziwią się trochę Frywolni, gdy z grupy cierpliwych głosy tak pewne dochodzą, że Miłość jedyna i trwała i wzniosła i prawdziwa jest przecież. Czekać na nią trzeba w odświętnych strojach odzianym , bo wróci do nich na pewno! Silniejsza, piękniejsza, choć znana.
Ględzą tak Nudni Frywolnym mimo, że pokusa ich skręca od dekad (oj skręca , skręca toż to narkotyk przecież). Z zazdrości krzywo na Frywolnych patrzą, mieszają i węszą, karmić by chcieli się kęskami romansów, gardząc nimi jednocześnie.
A że w społeczeństwach kazałaś nam wspólnie funkcjonować, to nieszczęśliwi się robią i jedni i drudzy. Choć z jednej rzeki przecież wypili…

Nie masz planu dla nas na większą część życia Naturo. W chaosie zostawiasz podstępnie wykorzystanych, rozochoconych. Radzimy więc sobie jak kto może, jedni dynamit, drudzy żarówkę, rad, polon, telefon czy światłowód ogarną, bo myśli czymś zając przecież należy. Jedni podśpiewują, drudzy coś tam piszą nie wiadomo po co, następni muskuły prężą inni myślą, że wpływ na świat i Ciebie przez politykę zdobędą.

Wszyscy radzą sobie jakoś z głodem lepiej lub gorzej, choć to i tak Ty decydujesz kiedy wraz z Demencją zakończysz ich narkotyczne tęsknoty.

Smutne to tak być w butelkę nabitym, bo ani szaleć nie dobrze, ani ascezą karmić przez cale życie się nie da.

Gorzko mi Pani Naturo. Też mnie nabrałaś skutecznie, na fetę zapraszając.
Wyplułaś, wykorzystałaś, zabrałaś co swoje i cicho siedzieć każesz, obietnicą szybkiej demencji kusząc w zamian za bezproblemowość. Na głodzie nas wszystkich zostawiasz bez wyjątku. Nikt Ci pomóc nie chce. Ogarniaj sobie więc sama to wariatkowo dla narkomanów skoro go stworzyłaś. Ja Ci na pewno nie pomogę i Twoim/moim Dzieciom co ze mnie wyszły, też wyraźnie przekażę, jak było, zanim demencją mnie wynagrodzisz. Żeby tak łatwo i bez walki Ci się nabrać nie dały. Będzie nas wtedy +5 przeciw Tobie, choć walka i tak beznadziejną się wydaje…
Tym co siedzą biernie- przez 50 lat z rzędu – na powrót znajomej ekstazy czekając, przekazywać i tłumaczyć Twoich sztuczek, nawet nie wypada bo i tak zaraz spokojnie zapomną. A Ci co skaczą jak króliki za marchewką, w końcu receptory tak już wymęczą, że nawet jak im na końcu ambrozję podstawisz pod nos to i tak za wiele ich już nie ruszy. A życie na ciągłym haju wymęcza jednak do cna, więc Oni takowo straceni.

Beznadziejną egoistką jesteś Naturo. Nie dziwie się czasem, że Cię atomówką i wycinką lasów tropikalnych częstujemy. Kto w końcu, zdoła udźwignąć tak nierówne traktowanie! Lepsza już autodestrukcja, żebyś chociaż z nami pogrywać sobie więcej nie mogła Ty smutna Manipulantko.
Do towarzystwa Ci potrzebne jednak nasze dzieci, nie prawdaż? Mocne, silne, zdrowe…do kolejnych układanek, pasujące jak my kiedyś…Kiedy ich kolej na poczęstunek? Kiedy ich zaczniesz męczyć i dręczyć życiem niesprawiedliwym i wyboistym… Uważaj, bo bystre ostatnio się rodzą, nieufne i nie pod każdy dach jak my pokornie wejdą, choć Twoja ambrozja tez kusić ich będzie.
Szukam odtrutki. A jak nie antidotum to może lepszego narkotyku niż ten, który nam zwykłaś serwować. Podpadłaś nam wielu i bardzo Cię teraz nie lubię, choć tylko za siebie mówić mogę .
Ogarnij się może tak trochę, by się nam jednak przypodobać… masz czas przecież, rusz głową. Poczęstuj następców skuteczną ambrozją. Nie żałuj! Hojnie dolewaj skoro musisz, ale choć tyle żeby na jedno porządne, szczęśliwe życie im starczyło! Żeby trwało! A nie znikając, majaczyło w oddali, powodując objawy uboczne nie do zniesienia.
Przemyśl to sobie.

 

Afroamerykańska stopa.

Choroby lokomocyjnej chyba już prędko nie zbagatelizuję…
Kto ma ten wie, że przypadłość bardzo wiernie się trzyma, nawet podeszłego bliżej czterdziestki wieku.
U niektórych co prawda, owa choroba nietypowo po imprezach się pojawia, ale nie o tym dzisiaj, choć motyw imprezy podtrzymuję.
Skoro już przy kalkulacji wieku jesteśmy to zacne cztery lata najmłodsze w gnieździe potomstwo właśnie nam skończyło.
Na dodatek jak matematycznie podeszłam do sprawy okazuje się, że w ciągu ostatnich 14 lat – 40 razy – przyszło mi dopingować dmuchanie świeczek moich dzieci.

Myślę, że się już trochę zimmunizowałam na te coroczne celebracje, chociaż przyznaję, że na początku rozpieszczałam załogę ulubionymi tortami, malutkimi rzeźbami z marcepana nad którymi przesiadywałam godzinami. Tradycja jednak o tyle zawsze jest podtrzymywana, że każdy dmuchnąć musi, choćby świeczkę zasadzić przyszło w kanapkę z nutellą…
Dzisiaj jednak, jakoś tak rzewnie mi się zrobiło, bo zgodnie z brytyjskim prawem czterolatek krochmaloną białą koszulę, czarne wypolerowane buciki oraz mundurek szkolny w ciemnych odcieniach szarości lub granatu na swoje czteroletnie pupsko samodzielnie naciągnąć musi.
Dowiedziawszy się o tym dość surowym procederze -Franiusia swojego maleńkiego nijak w kamaszach zobaczyć nie potrafiłam. Drobnica to jeszcze! Gdzież to takiego małego Dziumbelka zimną edukacją musztrować…
Zbyt wiele do powiedzenia tutaj jednak nie mam, więc pomyślałam, że chociaż huczne czwarte urodziny jako symbol pożegnania z dzieciństwem- Chłopince zorganizuję…
Podpytuję więc od jakiegoś czasu, jakie tam marzenia w małym sercu mieszkają. Od dawna otrzymuję odpowiedź konkretną; że Żyrafę pogłaskać dziecko sobie wymarzyło…
Nie zobaczyć, po-gła-skać…

Znajdź wpierw człowieku tę żyrafę i namówże to zwierzę, żeby się nieco schyliło i słodkiego buziaka na facjatę przyjęło lub chociaż po kopycie, tak choćby troszkę niżej pogłaskać się dało.… Poprzeczkę, wysoko Franek zawiesił i już myślałam że nie doskoczę, kiedy to podczas jakiejś podróży szyld safari z wielką żyrafą w godle zamajaczył przez okno… Sawanny w West Midlands jakoś nie kojarzę, ale szansę na spełnienie marzenia dziecku dam.

IMG_3647

IMG_3654

IMG_3642

IMG_3663

IMG_3665

IMG_3671

IMG_3668

Dziewiątego czerwca, urodzinowa pogoda dopisała, więc wraz z wielką Czwórką w for baj for uzbrojeni, wyruszyliśmy na najprawdziwsze Safari w poszukiwaniu żyraf „dziko” żyjących w centralnej Anglii.
Kanapki na drogę, tradycyjnie pakowane jak „u Mamy” zawsze trochę drogę skracają, ale
napięcie w samochodzie niestety się pojawiło. Godzinny „areszt” w aucie, dla Franka jest okazją do intensywnej werbalnej integracji. Dziennie przeciętny czterolatek zadaje 400-500 pytań i oczekuje skutecznie na odpowiedź. 50-60 pytań na godzinę to dla mnie norma, ale reszta rodziny z trudem wytrzymywała już integrację.
Pytania cudownie ustały kiedy zbliżyliśmy się do ogromnych bram West Midland Safari Park.
Już z daleka widać było niepokojące setki samochodów wolno przesuwających się na horyzoncie ….
Organizacja okazała się jednak świetna, bo płynnie włączyliśmy się do ruchu mijając bramki wjazdowe.
Auta ustawiały się w podwójnym łańcuchu manewrując pomiędzy – kiedyś może i „dzikimi” – zwierzętami.
Hałas silników z rzadka, ale donośnie przeszywały klaksony zniecierpliwionych kierowców. Tu i ówdzie przez szybę, faunę tutejszą dokarmiać wolno, pod warunkiem wcześniejszego zakupu na bramce śruty w pudełeczkach pakowanej. Bagatela, po 5 funcików za sztukę.
Wjechaliśmy na otwarty pagórkowaty teren ciasno poprzecinany asfaltem.
Eland, Ancole Cow, Gemsbok, Congo i Cape Buffalo oraz bardziej znajome zebry i nosorożce, żyjące w tej dziwnej komunie wręcz ocierały się o maski samochodów…

DSC_0035 2

DSC_0036

DSC_0074
DSC_0056
DSC_0065

DSC_0063

DSC_0046

DSC_0045

DSC_0047

IMG_3560

IMG_3561

IMG_3563

IMG_3565

 

IMG_3567

Dzieciaki, jak zwykle w radosnych odruchach cieszyły się obecnością zwierząt.
Mnie jednak – ten obraz setek silników (setki w zasięgu wzroku, tysiące w skali dziennej, dalej nie chce liczyć) wydychających swoje obrzydliwe spaliny prosto pod nosy, dziesiątek zebr, nosorożców, słoni oraz co mądrzejszych bo w trawach pochowanych wymęczonych lwów i tygrysów bengalskich, zasmucił…
Gaz hamulec, gaz, hamulec. Klakson, szyba w dół cip, cip bawołku, sarenko…
Zwierzęta do smakołyków przyzwyczajone wręcz lgną do rozgrzanych karoserii wszelkiej maści. Łapczywie przynętę pochłaniały, jednocześnie dość sprytnie unikały dotyku ze strony ludzi. Albo rogiem, albo zębami dawały skutecznie i całkiem niewesoło, znać: „ żarcie w mordę i następny proszę”.
Pomyślałam, że w sumie te zwierzaki innego świata nie znają i całe swoje życie spędziły nad ewolucyjnym przystosowaniem do oddychania gazami wydechowymi . Może tlenki węgla, azotu i siarki im akurat dobrze służą.
Kilogramy śruty z pudełeczek, serwowane przez setki nieznajomych dłoni, nie mogą mieć bogatszego składu niż papier toaletowy, ale być może to znaczna część diety tutejszych mieszkańców.
Przesuwając się z prędkością dwa na godzinę po 15 minutach zaczęliśmy już z nudów nadawać imiona tubylcom bo zrobiło się po prostu nudno, jak to w korku i po wykorzystaniu wszelkich atrakcji.

Z nadzieją na intensywniejsze przeżycia po dwóch kwadransach wjechaliśmy do strefy zwierząt niebezpiecznych. Obsługa parku przez megafony dobitnie ogłosiła, że wszystkie szyberdachy i okna należy bezwarunkowo szczelnie zamknąć.
Pech jakoś chciał, że na zewnątrz 30 stopni Celsjusza, a nasza klimatyzacja postanowiła przypomnieć, że jej regularnie nie serwisowaliśmy…
Potulnie jednak uszczelniliśmy się w naszym aucie, zdejmując kolejne warstwy ubrania.
Niestety na próżno poprawni byliśmy, bo zwierząt niebezpiecznych ani widu ani słychu przez kolejne 20 minut. Pochowane w trawach cieszyły się trochę lepszym losem niż ich kopytni bracia. W sumie od zawsze do wyższej pozycji w łańcuchu przyzwyczajone…

A w naszym aucie mimo wszystko urodziny nabrały rumieńców, bez przenośni.

Szanowny Jubilat mocno znudzony, zaczął testować swoją pozycję w rodzinnym łańcuchu pokarmowym 😉
W konkretną bójkę najpierw z bratem, a potem z ojcem (tak, tak), w ramach testów się wdał.
Krzyk, pięści, plaskacze, zęby i pazury poszły w ruch, nawet nie wiem z jakiego to właściwie powodu.
Wrażenie odniosłam, że dzicz większa w środku niż na zewnątrz panować zaczęła i zapragnęłam również siatką się odgrodzić…

Tatuś, krzycząc bojowo i ochoczo, strzały odwzajemniać całkiem poważnie zaczął- jak na prawdziwego mężczyznę przystało…
Dzikie wycie, łzy, krzyki oraz slalom miedzy fotelami w szczelnie zamkniętym coraz duszniejszym aucie przyprawiły mnie o pierwszą, ostrzegawczą falę mdłości…
–” Tomek błagam!!! Darujcie sobie walki w samochodzie!” – „ Ale jest fajnie! A poza tym Franek sam zaczynał, to mu oddałem…!” –
Tumult oraz smród spalonego sprzęgła z sąsiedniego auta, klimatyzacja która właśnie grzać zaczęła, teraz przyprawiły mnie o kolejną tym razem dużo groźniejszą falę mdłości lokomocyjnych….
Okien otworzyć nie można, wyjść na spotkanie z tygrysem też nie… zemdliło mnie skrajnie, tak że rodzina nawet dostrzegła i cisza zapadła. Uspokoili się przerażeni wizją mojego finału zbliżającego się dość dramatycznie…
– „ŻŻŻYRAFYYY!” – Wykrzyczał nagle wniebowzięty Franek. –„ Mama są żyrafy, na moje urodziny!!!!Dziękuję! Znalazłaś dla mnie żyrafyyyy!!!”–

Adrenalina moje mdłości chwilowo złagodziła.
W oknie szyberdachu Jubilat z ojcem (już w zgodzie nawet) wspólnie się pomieścili ku widokowi lepszemu.
Na horyzoncie – zagonione do ciężkiej pracy w sektorze turystycznym- pojawiły się one… Tak bardzo jak nie podoba mi się koncepcja ogrodów zoologicznych czy pseudo safari, tak szczerze z wrażenia zamarłam w podziwie. Było ich chyba pięć, podchodziły wolniutko i dostojnie do oddalonych samochodów ustawionych w kontynuacji naszego korka. Pochylały swe szczupłe, mięciutkie półmetrowe pyszczki prosto przez okna do wnętrz samochodów, sięgając swoimi delikatnymi jęzorkami po kolejne porcje ulubionej śruty…

Wszyscy w ciszy czekaliśmy na naszą kolej, opuściliśmy okna zostawiając strefę drapieżników za sobą.
Mijając wolno grupę wielbłądów, zdziwiliśmy się dlaczego one nie lubią smakołyków i dziwnie nie podchodzą… jakoś chyba cmoknęliśmy, tak od niechcenia w ich stronę, nadal jednak bardziej skupieni na pięknych żyrafach….
Nagle od mojej strony ogromny pysk wielbłąda wparował do kabiny tak szybko i głęboko ze spokojnie dałby radę zmieniać biegi. Wielkie żółte zębiska kłapały w poszukiwaniu pożywienia. W pierwszej chwili było nawet śmiesznie, ale wielbłądzisko zaczęło napierać na mnie mordą mocniej i mocniej! Wydarłam się jak typowa turystka na całe gardło, próbując jednocześnie wypchnąć wielki łeb na zewnątrz samochodu .
Dziewczyny piszczą, Franek w panice pod fotelem, a Tatuś dawaj szperać po więcej karmy…..na której pudełku widnieje, wielki napis: NIE KARMIĆ WIELBŁADÓW ! GRYZĄ!
–„ Oknoo!!!”– ale nikt nie zdawał się mi pomagać, wiec wyrobionym chwytem hippicznym (choć wielbłąd nie koń i dobrze o tym wiem) złapałam z góry za delikatną część nosa delikwenta, zdając sobie jednocześnie sprawę, że zadaję biednemu, niewinnemu zwierzakowi ból, chociaż przed chwilą w myślach rozprawiałam o jego niedoli .… „Hipokrytka”– pomyślałam, kiedy auto przed nami ruszyło
robiąc miejsce dla półmetrowej ucieczki przed zdezorientowanym nagłym bólem wielbłądem, który jednak z okna pysk wycofał.
Tomek litościwie dodał gazu i z radośnie przymknął moją szybę zwalniając child lock po mojej stronie .
Mdlić mnie przestało zdecydowanie, a ostatnie „stacja” przy żyrafach naprawdę spełniła oczekiwania nie tylko mojego czterolatka.

IMG_4792

IMG_4795

IMG_4796

IMG_4800

IMG_4797

IMG_4798

(…)

DSC_0075

IMG_4817

IMG_4819

IMG_4809

IMG_3631

IMG_3633

IMG_3635

IMG_3628

Dalsza część spełniania marzeń przypadła po opuszczeniu parku na tatę, który zafundował wszystkim bilety do przyległego, brytyjskiego odpowiednika Disneylandu…

Przez ostatnie lata dosłownie za każdym razem kiedy jeździliśmy po fajnych parkach rozrywki; Disney World, Legoland, Six Flags przypadała akurat jakaś z moich ciąż…Więc starszaki za wszelką cenę chciały w końcu podzielić ze mną adrenalinę rollercoastera czy innego killera spadającego ze 100 metrów.
Ze względu właśnie na wspomnianą wcześniej chorobę lokomocyjną, z ogromną rezerwą podchodzę do takich urządzeń, ale ostatnio tak rzadko mój nastoletni Jasiek bardzo prosi o wspólne spędzanie czasu…
–„ Mama, nic Ci nie będzie, to jest obłęd i adrenalina i nikogo tam nie mdli…”–
Nie umiałam odmówić. Zabrał mnie w podskokach mój Jasiek na największego killera w miasteczku… ostrzegłam o potencjalnych objawach choroby morskiej i zapięłam ciasno pasy….
Był czad! Adrenalina rewelacyjna, zero mdłości, wręcz miłe orzeźwienie….
–„Mama teraz tu, teraz tam!”– więc zaliczałam kolejny odpowiednik bungee jumping, rollercoaster, jeden drugi , trzeci- hurra w końcu nic mi nie jest….
Skończyliśmy ekscytującą sesyjkę z Jaśkiem, wcinamy lody i podchodzi do mnie Hanulka… To dziecko ma w sobie taką słodycz i łagodność, że rzadko kto, jest się w stanie oprzeć jej urokowi. Na pewno nie ja.
Złapało mnie to Małe za rękę –„ Mami, teraz ze mną chodź! Proooszę…”– zawachlowała czarnymi rzęsami i nie miałam wyjścia jak tylko poddać się razem z nią, troszkę spokojniejszym atrakcjom.
– „ Mami idziemy na ten wielki statek, zobacz jak wysoko”– gigantyczne ramię miarowo huśtało zadowolonych pasażerów…

– „ Karolina, nie przesadzaj, nie idź. Rozchorujesz się za chwilę…”– lekarskim tonem ostrzegł mnie dość niespodziewanie Tomek. Bardzo to rzadka sprawa, bo On nigdy mnie od niczego nie odwodzi, nie doradza, nie matkuje, zostawiając największą wolność wyboru i tolerancję jaką tylko można sobie wymarzyć.
–„ Pewnie chce się zrehabilitować dorosłością po samochodowych bójkach…”– pomyślałam, złapałam Hanię za rękę, ignorując radę, zapięłam pasy na Statku Piratów…
Przyznaję sobie medal za Błąd Dnia.
Zero adrenaliny, powolne kołysanie po jednostajnych trajektoriach. Przód, tył, przód, tył… Kto chorobę lokomocyjną zna, ten wie już pewnie wie co dalej było…

Jeszcze o własnych siłach, biała jak kreda i z konkretną tachykardią i oczopląsem, zdołałam tylko opaść w ramiona przygotowanego najwidoczniej na ten scenariusz Tomka .–„Położyć sięęę…”– wybełkotałam i mój osobisty Doktor zacnie ułożył mnie na pobliskiej ławeczce. Wygłaskał po głowie, uspokoił …Organizm powolutku zaczął się uspokajać, zaczęłam być senna i z głową opartą o plecak wkrótce odpadłam w leczniczy półsen. A że u nas lekko nie jest i jak ktoś nie umiera to asysta jest zbędna. Takoż zostawili mnie „na chwilę”, taką śpiącą sobie na ławce…
W pewnym momencie przebudza mnie gwałtowne miarowe uderzanie w plecak . Głowa zaczyna mi podskakiwać wiec szansa na powrót mdłości wzrasta gwałtownie.
Próbuję otwierać oczy i widzę, wielką czarną babę … Przepraszam , nie wiem już jak nazywać w tym hiper poprawnym kraju kolor skory bliźniego, żeby przypadkiem nie go nie urazić i nie zostać posądzonym o rasistowską niedelikatność. Wielka Murzynka, Afroamerykanka, Negro, Czarna kobieta, Osoba o ciemniejszym kolorze skory a może Osoba o INNYM kolorze skóry- szczerzyła na mnie w oburzeniu garnitur zębów – w większości szczerozłotych z przodu, a spróchniałych z tylu. Próbowała przepchnąć lub raczej zepchnąć mnie z ławki! Nie wiedząc o co chodzi lekko się uniosłam. Babsko wykrzykuje, że zajmuje „jej” miejsce, że ona akurat tu chce usiąść, że mam się posunąć, że ona ma dzieci i prawo do odpoczynku a ja zajmuję całą ławkę!!!
Próbowałam powiedzieć, że „motion sickness”, i że jak nie przestanie mnie szarpać to na nią „throw up” i że zaraz przyjdzie mąż i….. i w pewnym momencie babsko posadziło swoją wielką…– ech ale mi się teraz chce być niepoprawną, ale kolorów nie wolno używać –…..tłustą… d…… na plecaku tuż obok mojej głowy, nie przestając pukać w plecak pod moją glową….!
Niestety z tego wszystkiego wyrywa mi się absolutnie niecenzuralne i chyba dość syczące : –„ Why are you such a bitch now, Lady…” – którego zaczynam natychmiast żałować… Baba zaczyna zwoływać obsługę parku krzycząc:
” Now you have trouble, now you have trouble! „
Próbuję się podnosić ale mam okropne zawroty głowy więc ląduje z powrotem na ławce. Nie ma Tomka, nie ma dzieci. Zbiera się gromada gapiów, wiec zamykam oczy i po prostu leżę… Odpowiadam (również z pozycji horyzontalnej) na pytania obsługi Parku, jak mogę, a baba krzyczy że ją wyzwałam od „ bitch in front of her kids”…
Jakoś tak dziwnie nikt na to nie reaguje… Pamiętam, że przez tłum przedziera się Tomek a zaraz za nim dzieci. Przekładają mnie na drugi bok (murzynka nadal uparcie siedzi na ławce!),wołają paramedics.
Mimo tego całego krzyku wokół, odpadam w nieprzytomny półsen, świadoma jednak na tyle, że Tomek już jest ze mną i załatwi wszystko tak, że nie będę musiała się o nic martwic. Nigdy mnie nie zawiódł…

Przebudza mnie chłód ice pack’a i delikatne głaskanie Tomka. Ludzi jest coraz mniej , murzynka już nie siedzi tylko stoi obok, po chwili się oddala…

„ Wyzwałaś ją od suk?” nachylając się po cichutku zapytał Tomek – „Mhmm…” – pokornie potwierdziłam – „Nie przyznawaj się po prostu..”- Zachichotałam wewnętrznie… A on się uśmiechnął… –„ Spokojnie, niczym się nie martw, zaraz zabiorę Cię do domu…”

Upiekło mi się, bo słowo „bitch” jest wysoko w kategorii obraźliwych i czasem policja jest wołana ze względu na ze względu na „insult”. A jeszcze w ustach „białaski”, to już zupełna obraza. Zrzucam trochę winę na niedotlenienie mózgu, bo normalnie nie używam żadnych obraźliwych słów do obcych. Rozumiem też, że Szanowna Lady potraktowała przypadek mojej choroby lokomocyjnej we wcześniej wspomnianym kontekście imprezowym. Wybaczam, trudno. Żałuję jednak trochę, że nie zmusiłam się do pionizacji, co za tym idzie opróżnienia treści żołądkowej chociażby na te tłuste stopy kobiety o ciemniejszym odcieniu skóry.

Ostatnio co prawda, przeżywam kumulację słownych potyczek ulicznych, z udziałem policji włącznie, ale to materiał na zupełnie odrębną historię.

(…)

Nasze dzieciaki w nietypowych sytuacjach przechodzą w tryb niesamowitego autopilota. Są teamem; zgrane opiekuńcze i odpowiedzialne. W drodze do auta widziałam tylko jak ich mini zorganizowana grupa pomaga sobie wzajemnie w małych- wielkich sprawach. Komuś zimno, ktoś starł kolano, ktoś chce pić, siku, komuś spadły lody na ziemię… Nie ma problemów i kłótni… wszystko załatwiają bez udziału dorosłych.
Marysia kontroluję, Janek dostarcza rozwiązań, Hania wykłada serduszko na dłoń…
Mały Franio jeszcze nie zdołał ochłonąć po spotkaniu z żyrafą i nieprzytomną mamą , wiec zadaje pytania, potem sam odpowiada, trzyma za rękę Marysię podskakując z nogi na nogę. Błogo szczęśliwy, beztroski, kompletnie umorusany lodami, z watą cukrową we włosach. I spełnionym marzeniem za pasem.

IMG_3637

Wpis wagi ciężkiej.

Stało się. Mam romans.

Wstyd się usprawiedliwiać, ale to przez Niego tak się zaniedbałam w pisaniu.
Chłopak jest ekscentrykiem, szaleńcem, bałaganiarzem, nie chce się uczesać a na dodatek muszę dłużej się zastanawiać, żeby zrozumieć co do mnie mówi.
Wspólnych cech mamy chyba tyle iż obydwoje nosimy łatkę enfant terible… Z taką tylko różnicą, że on nadał ją sobie sam, a mnie jednak inni nadali…
Co tu ukrywać, regularne nocne spotkania z Albertem spowodowały, że chłopak mnie po prostu odurzył. Co tu się dziwić, ma opinię okropnego kobieciarza, ale żeby ze mną tak szybko mu poszło…?
Odurzył mnie i rozpieścił wytęsknioną od dawna przestrzenią.

Kiedy zapada noc, wszystkie odgłosy cichną. Zaczyna się nasz czas.
Zaletą tutejszego klimatu jest fakt, iż niezależnie od pory roku okno w sypialni zawsze może być otwarte na oścież. Upojny zapach kwiatów, ziół, deszczu tylko wzmaga wieczorne nastroje. Nie ma komarów, a brytyjskie ćmy nie interesują się łagodnym światłem lampki nocnej, która pali się ostatnio nawet do 4 nad ranem.

(…)
Odurzenie- właściwe słowo określające afekt, który po raz pierwszy z taką siłą skierowałam ku … książce.
Einstein nie tylko wydłużył moje wieczory, ale również zmienił tempo czytania. Słowo po słowie, czasem kilkukrotnie powtarzam jedno zdanie… Jednak przerobiona treść z efektem domina uruchamia nieznane mi dotąd obszary pojmowania. Zaczynam się uzależniać od tego stanu.
„Jak wyobrażam sobie świat” to tylko zbiór przemyśleń i opinii …….- daleki od analizy teorii względności… Egzystencja, poznanie, religia, ewolucja. Głęboko humanistyczne podejście najbardziej ścisłego umysłu w historii. Ścisłe myślenie w humanistyce, owocuje – bolesną wręcz dla czytelnika takiego jak ja – precyzją wypowiedzi. Kiedy nie możesz nic dodać, nie możesz ująć a musisz zrozumieć, bo treść po prostu ma głęboki sens.
[ tu ogromny szacunek dla tłumacza, choć wyobrażam sobie iż czytanie w oryginale dopiero musi być ekstatyczne- mój niemiecki nigdy do takiego poziomu nie sięgnie wiec zapomnijmy o sprawie]

Czytanie Einsteina boli. Fizycznie. Przynajmniej mnie. Wertheimer, Spinoza, Russel pojawiają się regularnie w tekście więc gimnastyka bywa zacna. Po godzinie takiego treningu „ boli mnie mózg” , cytując mojego czteroletniego Franka.
Ale ten ból okazał się najlepszym antidotum na pustkę której od dawna nikt nie potrafił zapełnić. Einstein stał się bratnią duszą, intelektualnym przyjacielem o którym marzyłam. Szkoda, że dopiero teraz go odkryłam, może uniknęłabym wielu niepotrzebnych smutków…

A kilka ich było.

Jakiś czas temu, ogarnął mnie właśnie takowy dojmujący smutek… smutek głęboki, uciążliwy. Myślę, że każdy taki w życiu miewa.

Jako rasowy samotnik z doświadczeniem, zawsze lubiłam zastygać w myślach. Dobra auto-analityczna sesja była dla mnie niczym prosecco dla wielu moich koleżanek.
Ale analizy widocznie zrobiło się za dużo a prosecco za mało i tak narodził się owy smutek.
Było mi bardzo źle, pragnęłam Autorytetu, Mistrza, Przewodnika. Mądrości. Potrzebowałam dobrej, prawdziwej dyskusji, a może nawet wykładu a nie dialogu.
Czułam się co raz bardziej samotna.
Próbowałam pytać, zachęcać ale jakoś nikt nie wydawał się słuchać.
Może te pytania dotyczące natury ludzkiej, sensu życia, czy właściwych wyborów poglądowych stawiałam zbyt pokracznie … Nie było ani interlokutora, ani mentora. Rozmowy o codzienności zaczęły mnie drażnić, a na hasło „pogadajmy sobie” dostawałam mdłości. Chyba zrobiłam się nawet opryskliwa…Więc zostałam sama ze swoimi pytaniami. Smutek się pogłębiał, a moja samotność wśród ludzi zaczęła doskwierać mojemu najbliższemu otoczeniu, które w okrutny dla nich sposób, przestało mnie interesować.

Najbliższa mi dorosła osoba, mój „przyjaciel na ścieżce codzienności życiowej” obserwował jak się męczę, ale próbując pomóc chyba jeszcze pogarszał poczucie osamotnienia. Mój mąż ma najlepsze serce pod słońcem i dla rodziny zrobiłby wszystko i szukał rozwiązania.
Znalazł rozwiązanie sytuacji i naprawdę w najlepszej wierze, wypisał mi receptę na antydepresant.
Stary dobry, sprawdzony ssri. Nie ważne czy od ortopedy czy od ginekologa Prozac działa zawsze.
Faktycznie zadziałał. Tak jak działają leki tego typu. Zaczęłam się częściej uśmiechać, choć sama nie miałam pojęcia z jakiego powodu. Otoczenie było szczęśliwe. Otoczenie zostało wyleczone. Koniec z trudnymi pytaniami, głupotami zaprzątającymi głowę, nie mającymi wpływu na rzeczywistość, na zawartość portfela czy pogodę.
Moja skrzypiąca, dziwna, smutna ludzka maszyna w końcu naoliwiona. Nie wymagająca, społecznie poprawna i adekwatna.
(…)
Dawno, dawno, za czasów mojej  nadnerczowej choroby, podczas wielu zabiegów operacyjnych miałam okazję być traktowana morfiną. Nie cierpiałam tego leku. Otumaniał, wprowadzał w półsen w którym pooperacyjny ból nadal istniał, materializował się, mogłam go analizować ale nie miałam do niego dostępu. Okropne uczucie, choć podobno niektórzy je uwielbiają!!!
Przypomniało mi się ono, bo zaczęłam czuć się podobnie na codzień. Z tą różnicą, że nie zapadałam w sen tylko w  cudowny głupawy uśmiech.
Prozac znieczulił. Zewnętrznie zobojętnił, ale to co tkwiło i nurtowało od środka, nadal mogłam analizować, nadal czułam chociaż nie miałam dostępu, narzędzi żeby werbalizować i przekazywać dalej.
Trwałam tak poprawnie uśmiechnięta przez kilka miesięcy, ale nie przestałam szukać bliskości innego umysłu.
Zahaczałam czasem mądrych i doświadczonych ludzi- często z przedziału wiekowego 60+ , tych z wykształceniem bardzo wykwintnym i zobowiązującym, i tych czasem przypadkowo spotkanych bez znanego mi życiorysu. Zahaczałam, testowałam upodobania, poglądy ale jakoś chemii nigdzie nie zaznałam.

Brakowało mi umysłu na miarę mojego Ojca. Niestety demencja zabrała Tatę.

Być może mój smutek spowodowany był właśnie tą stratą, bowiem umysł mojego Taty był jedynym nadającym na podobnych falach. Odważny, analityczny i chyba najbystrzejszy jaki znam.
Poza najbystrzejszym umysłem mój Ociec niestety charakteryzował się również najtrudniejszą, hardą osobowością, która nigdy nie wygrała w wyborach na mój prawdziwy Autorytet. Korzystałam z dobrodziejstw intelektu Ojca, ale nie potrafiłam wzbudzić w sobie pełnego szacunku do tego człowieka.
Jednak podróże intelektualne w jakie czasem wyruszaliśmy były niesamowite, spełniające i dające poczucie prawdziwej bliskości. Nie dopuszczaliśmy, żeby zrobiło się nam smutno bo wszystko udawało nam się „przegadać”.
Z późniejszego dzieciństwa pamiętam wieczory przed kominkiem. Ojciec i Jego Mama- moja ukochana Babcia Lonia, uwielbiali rozmawiać. Stymulowali się wzajemnie.  Rozmowy przeplatała cisza na zebranie myśli, cisza która podsycała tylko dalszą dyskusję. Często dyskutowali o bogu, kosmosie i siłach natury, o naturze człowieka. Bawili się analizą przywództwa, struktur społeczno-politycznych, chociaż nie przypominam sobie płytkich dyskusji o preferencjach stricte politycznych.
Dużo słuchałam, czasem udawało mi się wtrącić i zadać pytanie za które zawsze dostawałam pochwałę i odpowiedź w nagrodę . Długą, wyczerpującą aż do pełnego zrozumienia. Nie sposób nie tęsknić do takiego rozpieszczania, szczególnie kiedy przechodzi się przedwczesny kryzys egzystencjalny. Czeka człowiek na takie rozpieszczanie, na takie tłumaczenie, a w rzeczywistości sam musi tłumaczyć innym , ciągle chowając swoje potrzeby do kieszeni. Myślę, że nie jestem tu wyjątkiem i wielu ludzi odczuwa taką pustkę a w konsekwencji smutek. A może jestem w błędzie.

Mojej Babci już od dawna nie ma, mojego Ojca już też praktycznie nie ma, choć fizycznie egzystuje, a ja zostałam sama i smutna.

W jednej z takich bardzo samotnych chwil, zwróciłam się desperacko otwarcie do bliskiej w rodzinie osoby. Uważałam ją za całkiem mocną, wystarczająco doświadczoną przez życie i otwartą intelektualnie- jednak zwykle niedostępną emocjonalnie.

Rozmowa początek miała bardzo obiecujący, nawet emocjonalny. Miałam nadzieję, że ta osoba pociągnie mnie dalej, wyżej, że musi przecież umieć „rozpieścić” , że może trzeba jej dać tylko szansę, zadać właściwe pytanie … Sama forma rozmowy okazała się ciekawym zjawiskiem, wciągnęła mnie nawet, postawiła wyzwania. Co prawda bardziej psychologiczne polegające na uruchomieniu i zachęceniu do pogłębienia dyskusji, ale poczułam się przez chwilkę bardzo dobrze. Ale kiedy już wydawało mi się ze zaczynam czuć się jeszcze lepiej…
…spadł na mnie obuch, obuch intelektualny i emocjonalny… Wyobraźcie sobie rozmowę, w której szczerze otwieracie swoją duszę, słuchacie z nadzieją na przygodę, trochę jak wnuczek z podziwem słucha swojego ukochanego, mądrego dziadka staruszka…
I kiedy już, już rozpuszczasz powolutku swój smutek … kandydat na Autorytet nagle przeprasza was elegancko i przerywa.
Przerywa mówiąc, że ludzkość od dawna zadaje sobie takie pytania i nie znajduje, a my tutaj nie znajdziemy odpowiedzi, a tak w ogóle to:
„Karolinko wydaje mi się że powinnaś umówić się do lekarza psychiatry. Dobrego mądrego psychiatry. Myślę, że jesteś w głębokiej depresji, którą trzeba , jak każdą chorobę porządnie wyleczyć.”

Najpierw głębokie ukłucie powracającego z silą lawiny zaprzyjaźnionego smutku i samotności. Nawet prozac nie był w stanie mnie zdystansować do rzeczywistości.
Otwierając oczy i uszy coraz szerzej, nie mogłam wyjść z podziwu nad własną pomyłką… Pomyślałam jednak, że może robię kolejny błąd zamykając się na rzeczywistość. Może pora otworzyć i umysł na opcję choroby. Psychicznej.

Opanowałam się wzorcowo, podziękowałam i przyjęłam telefon do zaprzyjaźnionego psychiatry.

Jak się okazało, kobieta specjalizuje się w leczeniu psychiatrów, psychologów, słowem tej grupy najtrudniejszych do ogarnięcia.
Trudno- jestem w końcu enfant terrible, niech się trochę postara….
Żeby dać szansę zmęczonej już smutkiem, samej sobie- pomyślałam, że zacznę zachowywać się w końcu jak Pacjent. Opowiem jak jest. Otworzę się. Pozwolę sobie „pomóc”.
Tego samego dnia umówiłam wizytę.
Z podciętymi, zwieszonymi skrzydłami i posmakiem goryczy wewnętrznych łez usiadłam przed skromną kobietą w moim wieku, patrzącą przenikliwie i prosto w oczy.
Lubię takich ludzi.

W ciągu dwóch godzin, otworzyłam przed nią więcej zakątków duszy niż przed najbliższą kiedykolwiek mi osobą.
Faktycznie okazała się skutecznym psychiatrą, doświadczonym. Mój wyczulony na kiepskość i nieporadność radar, siedział cicho.Czułam, że z pokorą przyjmę jej diagnozę, jakakolwiek by była.

„Kto i dlaczego tu Panią przysłał…”

Odpowiedziałam szczerze, że wizytę zasugerowała bliska w rodzinie osoba. Jednak decyzja  zapadła głęboko i pokornie w moim wnętrzu.

„Bardzo proszę odstawić Prozac przepisany przez męża.
Pani nie choruje.
Pani nie ma żadnych objawów depresji.
W mojej ocenie jest Pani samotną osobą. Mimo, iż prowadzi Pani aktywny i ciekawy tryb życia. Samotność intelektualna jest bardzo nieprzyjemna, jednak nie jest chorobą i zdarza się coraz częściej u moich pacjentów.
Zadawanie pytań i poszukiwanie odpowiedzi świadczy o dobrostanie Pani umysłu.
Ma Pani szczęście, że w młodości postawiono Pani wysoko poprzeczkę. Ma Pani prawo za tym tęsknic, ale najpierw trzeba przejść żałobę po utracie zanim zacznie się zapełniać pustkę. Czasem nie udaje się jej zapełnić. Taka świadomość pozwala ukoić smutek.”

„Powinna Pani zadbać trochę o siebie, obudzić zdrowy egoizm i asertywność. Może warto również pomyśleć o „przyjaciółce” za pieniądze, skoro w otoczeniu nie ma darmowych. Rozmowa z mądrym terapeutą nie zaszkodzi. Ma Pani dużo na głowie.”

Wychodząc z gabinetu moje skrzydła zaczęły rosnąć tak szybko, że myślałam że nie zmieszczę się w wielkich drzwiach wyjściowych Kliniki.
Poczułam ogromną wdzięczność do mojego niedoszłego Autorytetu, który mnie tu przysłał! Gdyby nie On i jego nieświadoma „pomoc”, tkwiłabym w pułapce własnego umysłu,  faszerując się pigułką konformizmu. Na dodatek z poczuciem winy za własne pragnienia.
Mam prawo być czasem niewygodna dla otoczenia, mam prawo szukać i mam prawo nie znaleźć!
Wertheimerowi nie udało się wyjaśnić istoty zawężenia pola świadomości, a Schopenhauer tylko pouczał, choć nie tłumaczył pojęcia kosmicznej religijności jednak nikt nie posądzał ich o chorobę psychiczną! Mamy prawo zastanawiać się głębiej i głębiej, aż do fizycznego bólu głowy. Smutek z braku pojęcia nie jest depresją. A wiara, że kiedyś pojąć się uda nie jest szaleństwem!
Ot co: jestem samotną dziwaczką wychowaną w lesie, która ciągle chce więcej i jest smutna jak więcej nie ma…
Zobaczymy co na to powie „płatna przyjaciółka „…. Wewnętrzny rechot tak jakoś mi się wyrwał na ten pomysł, ale postanowienie wykorzystania wszystkich opcji spowodowało, że umówiłam się na rozmowę z „mądrą terapeutką”. Bardzo drogą, celebrycką, terapeutką.
Nie oczekiwałam, że przeanalizujemy Kanta w kontekście własnych przeżyć, ani nawet że porozmawiamy o ideach w kontekście psychologicznym… ale jej reakcja zaskoczyła mnie chyba bardziej, niżby faktycznie o Kanta rozmowa się oparła….

Barwnie ubrana „przyjaciółka” zaczęła tradycyjnie : „Co Panią tutaj sprowadza?”
Nie znalazłam jeszcze na takie dictum bystrej odpowiedzi wiec uznałam, że po prostu opowiem jej trochę, jak to u mnie w życiu było. Pewnie sama jakieś mądrzejsze pytanie mi zada…
Opowiadam i opowiadam, bardzo luźno- zupełnie inaczej niż poprzedniczce… W końcu zbliżając się do końca życiowego briefu, zauważam że Przyjaciółce jakoś tak dziwnie szklą się oczy… oj! I z z noska coś poleciało! I chlipać zaczyna, sięgając po chusteczkę z eleganckiego pudełeczka…

Zapauzowalam nie widząc czy śmiać się czy płakać razem z nią, czy polecić może dobrego psychiatrę przez ścianę obok…
Nadal chlipiąc wykrztusiła, że już dawno nie przeżyła tak oczyszczającej empatii do Pacjenta. I ze przeprasza za nietypowość ale emocje są mutualne, dobre i nie należy ich hamować….
(…)
250 zł wyrzucone w błoto. A tak po fachu, pozdrawiając koleżanki i kolegów wydziału psychologii klinicznej serdecznie życzę, żeby narzędzia terapeutyczne w takie błoto…ups przepraszam: złoto się nie obróciły, bo nie każdy ma wystarczająco mocną osobowość żeby zdystansować się do takich porad. I naprawdę krzywdę można komuś wyrządzić…
(…)
Historii ciąg dalszy jest taki, że morfinę życiową odstawiając, poczułam najpiękniejszy egzystencjalny ból, który kocham! Uwiera mnie, nęci a czasem nawet zasmuca. Ale nauczkę dostałam i nie oddam go za nic! Na Prawdziwy Autorytet czekam nadal. Z utęsknieniem. Zrozumiałam też, że wiek czy starszyzna nie ma związku z mądrością życiową i nie można tak łatwo dać się zwieźć siwiźnie na skroniach. Nie każdy starzec jest moim Ojcem i nie każda siwa staruszka moją Babcią.
Bywają jednak wyjątki.
Kiedy patrzę na siwe, ekstremalnie rozczochrane włosy na zdjęciu mojego nowego Przyjaciela Alberta to ogarnia mnie i spokój, i radość, i poczucie zrozumienia na które tak długo czekałam.
Jedna książka zmieniająca życie. Dostałam ją od mojego Męża, tym razem zamiast recepty 😉 Kupił ją z myślą o mnie. „Wiedziałem, że Ci się spodoba…” z duża ulgą i pewnością siebie wypowiedział te słowa.
Czy On zna mnie lepiej od samej siebie? Jakim cudem znalazł dla mnie Przyjaciela? Wepchnął mnie w romans…

Odnalazłam ogromną przestrzeń, choć w odczuciu Autora skończoną. Czytając jego słowa przestaję dyskutować, a jak rodzi się we mnie pytanie, to dwa wersy później znajduję na nie odpowiedź.
Jakaż to ulga kiedy „spotykasz” kogoś kto cierpi na podobną przypadłość co Ty, ale jest miliony lat świetlnych mądrzejszy i dochodzi w końcu do właściwych odpowiedzi, którymi się z tobą dzieli! On mówi w znanym mi języku, w znanym rytmie. Dzięki poznaniu, analizie, nauce poszerza moje zbiory doświadczeń, jednocześnie zawężając niezbędne składniki to tych które pozwolą nam znaleźć istotę !
Istota według Einsteina jest pojmowalna i skończona, a dzięki nauce jesteśmy  w trakcie drogi jej odkrywania. ; ”(…) Ma ona ( nauka) na celu zmniejszenie liczby odkrytych powiązań do najmniej możliwie licznego zbioru wzajemnie niezależnych elementów pojęciowych(…)” co według jego teorii może doprowadzić nas do Absolutu… Optymistyczne, prawda…?
Pisane słowo Mistrza jest zaspakajające. Nad rozbiorem niektórych zdań spędzam czasem dziesiątki minut, ale czuję jak z każdą maleńką przyswojoną analizą mój mózg otwiera kolejne klapki, łączy, klaryfikuje!
Dobro, prawda, piękno –najwyższe wartości Mistrza. Delikatne acz miażdżące podejście do religii, nawet nadanie sensu jej istnienia jako utrzymania porządku w społecznościach, a narzędzie jednostek do wpływu na masy….
Koniec, bo mogłabym tak zbyt długo.

(…)
Parę miesięcy temu na spacerze w Stanisławowskim lesie poznałam przypadkowo starszą, energiczną Panią. Obserwowała moje dzieci zbierające grzyby i dyskutujące miedzy sobą o ich dziecięcych sprawach. Podeszła do mnie i powiedziała:
„Serdecznie Pani gratuluję. Gratuluję Pani dzieci i sposobu w jaki Pani musiała je wychowywać” …
Podziękowałam i tak jakoś wyszło, że przez kolejne dwie godziny stałyśmy pośrodku lasu rozmawiając co raz głębiej i głębiej. W pewnym momencie w rozmowie wyszło, że jest fizykiem. Była to 95-cio letnia Profesor Janina Mikołajczyk. Profesor fizyki, nadal wykładająca na Politechnice Warszawskiej.
Zadawałam pytania, choć bałam się, że są zbyt płytkie, iż może nie wypada. Ona jednak ochoczo odpowiadała. Zahaczyłam czy jest coś szczególnego czego nie pojmuje, pojmując jednocześnie tak wiele… Odpowiedziała ze śmiechem, że „wie, że nie wie nic”. Jednak po chwili spoważniała i powiedziała, że tak naprawdę „nie rozumie teorii o płaskości wszechświata i trudno jej uwierzyć, że nauka była to w stanie udowodnić, a w jej głowie nadal się to nie mieści”. Żeby jednak dla potrzeb poziomu dyskusji przybliżyć zasadność tej teorii zaczęła cytować… Einsteina. Odpłynęłam i zakochałam się w tej kobiecie. A może to właśnie Einstein spowodował ten afekt, nie wiem.

Ponoć szaleństwo i chaos jaki towarzyszył Einsteinowi był dla wielu nie do zniesienia. Pisał o sobie jako „uwielbianym ale paradoksalnie samotnym”. Myślę, że nie jeden tego „szalonego fizyka” z chęcią do psychiatry by posłał. Ale chłopak robił swoje i zmienił Świat.
Smutne to może trochę i dziwne, że „gadam” z książką, ale na razie niech tak zostanie.
Z pewnością podsunę ją moim dzieciom jak trochę podrosną. A cierpiącym na osamotnienie intelektualne polecam przeczytać zanim pobiegną po diagnozę do psychiatry.
Pożegnałam się z Babcią i Ojcem. Żałoba trwała długo, może jeszcze nadal się tli, ale smutek zniknął. Nie szukam Autorytetu na siłę, bo rozumiem, że pustka nie zawsze może być zapełniona.
Albert przynosi mi ulgę, nie zapełnia pustki, ale otwiera przestrzeń,  w której moja pustka jest jak ziarenko piasku na pustyni.
Żeby się odwdzięczyć zapraszam go co wieczór do mojej sypialni, żeby nie czuł się samotny, pracuję też nad tym, żeby nie czuł się niezrozumiany…
W końcu mamy romans 😉

DSC_0015

DSC_0016

Bez skrzydeł

21.IV.2018. Feckenham

Sobotni poranek mimo, że słoneczny ciąży mi ja kula u nogi… Wczoraj był taki łagodny piękny wieczór…. Ale wąchanie pościeli na wietrze przestało mnie zaspokajać….
Od dwóch tygodni, nie miałam chwili samotności…
Kocham moje dzieci, ale kiedyś akumulatory zaczynają się wyczerpywać. Przede mną perspektywa kolejnego tygodnia z Nimi, bo wizyty Taty wypadły z kalendarza, ze względu na obowiązki dyżurowe.
A na dodatek od tygodnia na paddocku czeka na mnie TEN.
Siwy i mimo swojego dojrzałego wieku, nadal ognisty. Moje uzależnienie.

DSC_9952

(…)
Nie wytrzymuję i sięgam po portfel.
“ Kto chce zarobić 10 funtów??? “
“ Na godzinę…?”odzywa się zaspany, jeszcze nie zmutowany głos Jaśka…”
„Nie NA tylko ZA . Za półtorej godziny fachowej opieki nad Frankiem.!!!Nie ma sadzania brata przed komputerem i oglądania bajek, tylko taka prawdziwa robota dobrej Niańki; literki, rysowanie, z lizaków zrób kukiełki, potem na dwór oglądać biedronki…!”
“Jasne Mama, jak pójdziesz jeździć to Cię pięć godzin nie będzie… Ja w to nie wchodzę… Poza tym skąd miałbym wziąć biedronki….”
Bezczelność… No może raz czy dwa omsknęło mi się parę minutek, ale dycha za półtorej godziny to chyba dobra stawka za robotę, którą często robi ot tak po prostu…?

Korzystając z okazji do zdobycia przewagi nad bratem przydreptuje uśmiechnięta Hanulka..” Mama, możesz iść, ja się pobawię z Franiem za darmo…” za taki tekst zyskuje się u mnie dodatkowego piątaka … Deal. Płatne z góry. J

(…)

Uzależnienie. Tak, to chyba musi być to.
Nadnercza (jak ktoś ma dwa to szczęściarz, bo mnie zostało już tylko jedno) kipią, przysadkę prawie rozpiera a poziomem adrenaliny zbliżamy się może do bungee jumping lub skoku ze spadochronem.
A ja nadal, przez ponad trzydzieści lat i to z własnej woli, wkładam nogę w strzemię.

Z własnej woli , – ba! nawet z lubością- oplatam udami ciało ważącego prawie tonę zwierzęcia .
Kiedy zaczyna się poruszać, nie ma mięśnia, nie ma tkanki, która nie byłaby pobudzana. Nie mogę nawet powiedzieć, że sama się ruszam, bo tak naprawdę jestem po prostu bezwzględnie poruszana. Cała, calutka.
W jakiej innej sytuacji obca siła ma nad człowiekiem taka przewagę…? Nie mam pomysłu…
Mogę tylko zmieniać gatunki wierzchowców, bo faktycznie podróżując na słoniu, wielbłądzie, ośle czy żyrafie zasada pozostaje ta sama. Złudne poczucie kontroli nad sytuacją i relacja oparta na pawłowowskich teoriach.
(…)
Mam pod sobą 700 kg, mięśni i tkanek zdolnych do wytworzenia sił absurdalnie niewspółmiernych do moich własnych. Mój mały odwet to równowaga oraz świadoma praca przywodzicieli. Teoretycznie jestem w stanie zachować zbalansowaną pozycję, kiedy, uda z żelazną siłą zamkną się wokół zwierzęcia, jednocześnie biodrom należy nakazać swobodne rozluźnienie, by kołysały się miękko w siodle (lub wersja: upgrade bez siodła) .
Jak w każdym sporcie po pewnym czasie pamięć mięśniowa umożliwia nam zautomatyzowanie ruchów, także moją uwagę przykuwa teraz krajobraz i pogodny nastrój Faisala, który parska sobie radośnie, energicznie wprowadzając moje ciało w ekstazę pogłębiającą się z każdym jego krokiem.
Nasz dom sąsiaduje z Wildlife Trusts’ Feckenham Wylde Moor reserve i otoczony jest tzw. „zielonym pasem” ochrony ciągnącym się aż do gór Malvern.

Odnajduję maleńką niebieską tabliczkę z napisem Bridleway. W Wielkiej Brytanii sieć szlaków konnych umożliwia dotarcie do miejsc niedostępnych dla ludzi. Nasza Bridleway wydaje się prowadzić przez sam środek ogromnej przestrzeni rezerwatu, gdzie jednocześnie Footpath czyli ścieżka dla pieszych prowadzi tylko jego marnym skrajem.

Zwierzęta w rezerwacie czują się dość bezpiecznie, tracąc chyba czujność, bo zupełnie nie przejmują się czterokopytnym i dwunożną.
Zające i wiewiórki dosłownie plączą się nam miedzy kopytami, a sarny zachęcają do wyścigów choć Faisal wydaje się być zupełnie obojętny na ich skoczne prowokacje…

Zobaczyłam ją z daleka. Teraz już nawet nie wiem czy to czapla, czy żuraw czy inne pelikanowate dziwactwo… Wielkie ptaszysko przycupnięte dziwnie na środku otwartej przestrzeni. Lekkie odchylenie równowagi w kierunku obiektu wystarczyło Faisalowi by zrozumiał dokąd ma iść.
Obserwowaliśmy ją oboje przemieszczając się dość szybko mocnym stępem, czyli taką “piechotką”. Dystans stał się tak mały, że sama zaczynam się dziwić. Oglądam po raz pierwszy dzikiego ptaka w naturalnym środowisku z tak bliska.
Jest piękna, szaro biała, z czarnym błyszczącym okiem, bystrym , błyszczącym- mogłam zabrać aparat -tak sobie rozmyślam… Wydaje mi się, jakby Faisal również w skupieniu przyglądał się czapli … Wyczuwam lekkie napięcie mięśni w jego ciele, ale przypisuję je zwykłemu zainteresowaniu, jakie mój koń okazuje nieznanym obiektom….

Potężne szarpnięcie przeszywa moje ciało. Jego powodu nie umiem jeszcze określić. Czuję tylko, jak wyrywa mnie ono nie tylko z rozmyślań nad urodą czapli ale pozbawia równowagi w siodle na tyle, że przebłysk ostrego bólu rozświetla mi sytuację. Lewy przywodziciel… moje udo odkleja się bezwładnie od tybinki. Faisal z potężną energią wykonuje obrót o 180 stopni, a ja czuję jak fizyka materializuje się, traktując mnie bezlitośnie siłą odśrodkową. 700 kilo odrywa się od ziemi czterema kopytami jednocześnie. Faisal pól swojego życia trenował tzw. start „z miejsca do cwału”, to jego numer pokazowy… zdecydowanie dopracowany.
Chwilowo ratuje mnie automatyczne rozluźnienie miednicy i moje ciało, mimo że odgięte do tyłu, jednak pozostaje w siodle. Na twarzy czuję opór powietrza – nie ma znaczenia bo i tak nie oddycham. Kątem oka widzę, że czapla podnosi się do startu, a Siwy zaczyna absurdalnie napierać prosto na nią. Nagle, jestem już tak blisko ptaka, że czuję jak imponująca rozpiętość skrzydeł przeczesuje powietrze wzbijając się płasko nad ziemią.

Jak to dostrzegam – nie wiem – bo trwam w dzikim, niekontrolowanym pędzie. Faisal rozciąga ciało w ogromnej prędkości, teraz już równolegle pędząc obok (!?) startującego ptaka!!
Czy on oszalał?! Łeb w łeb z czaplą?! Halo, czy ja mam tutaj coś do powiedzenia…?
Słyszę jedno cykliczne uderzenie kopyta o ziemię, bezsprzeczny cwał. Siwy nabiera absurdalnej prędkości i płynie gładko tuż nad ziemią. Zaczynam odczuwać coś na miarę perwersyjnego podniecenia pomieszanego ze strachem, bólem i utratą kontroli. W pędzie, zawieszona gdzieś w powietrzu, między niebem a ziemią po prostu trwam. I choćbym nie wiem jak próbowała to opisać, miernie wypadnę.
Nagle w polu widzenia pojawia się temat, który przywołuje desperacko moje ciało i umysł-powiedzmy- do pionu…

…Faisal rozpędza się prosto w kierunku ogromnego żywopłotu, oddzielającego sąsiednie pola. Traf chciał, że czapli akurat właśnie tam, lecieć się zachciało…
Bariera oceniam na zbyt potężną, nawet jak na możliwości mojego temperamentnego konia. Niestety analiza zabiera mi zbyt dużo czasu i Faisal podrywa ciało do skoku. Niestety w mojej głowie nie było zgody na ten skok i ciało pozostało poza prawidłowym środkiem ciężkości. Znów ta cholerna fizyka… mam już jej dość, w szkole lubiłam ją bardziej niż dzisiaj. Ogromna siła wyrywa mnie w górę ponad potężnym, wygiętym w łuk grzbietem konia, któremu ubzdurało się chyba, że jest czaplą wzbijającą się do lotu ponad żywopłotem z kolczastego głogu… Skok trwa relatywnie długo. I jeżeli myślicie, że poziom adrenaliny nie może już bardziej wzrosnąć, to się mylicie.
Przelatując nad głogową barierą dostrzegam coś, co powoduje, że dziecinnie zamykam oczy. Zamykam, godząc się naprawdę na najgorsze… Paraliżujący błysk świadomości, że za żywopłotem przeszkoda wcale się nie kończy. Rozszerza się tylko o płynącą rzeczkę otoczoną bagiennym rozlewiskiem…
W głowie mam tę okropną wiedzę, gdzie wpadający w bagno koń jest zasysany i najczęściej dochodzi do dramatycznego złamania dwóch przednich nóg. Jeździec natomiast ma spore szanse na szybkie, niespektakularne przerwanie rdzenia kręgowego. Nie pisałam się na Wielką Pardubicką.
Mam wrażenie, że ze strachu tracę na chwilę przytomność. Jednak uderzam tępo o szyję Faisala, który tylko muska tylnym kopytem bagnisty strumień lądując swobodnie po drugiej stronie rozlewiska… ale przecież to jeszcze nie koniec. Rozpoczynamy kolejny opętańczy cwał. Wzbijając się do dalszego biegu siły przywracają mnie przypadkowo do „bezpiecznej” pozycji w siodle. Trwam w szale. Podkowiński dość wiernie wymalował podobne emocje…
Zwisająca wodza trafia przypadkiem do mojej ręki ale nie jestem w stanie jej ściągnąć.
Czapla w końcu wzbija się w górę, a Faisal nie mogąc już szybciej się poruszać przegrywa wyścig zwijając łagodnie swoje niewidzialne skrzydła… Odzyskuję drugą wodzę, ale nie muszę jej używać, bo on po prostu zatrzymuje się miękko. Parska, jakby trochę tęskno patrząc za odlatującym ptakiem…
(…)
Dawno temu dostałam w prezencie album wybitnej fotograf koni arabskich, Zofii Raczkowskiej. Leży na strychu, w domu w Polsce. Jego zawartość znałam kiedyś na wskroś. Kochałam jej zdjęcia. Upajałam się słowami i cytatami których używała w opisach zdjęć. W przedmowie Raczkowska wspomina poetycką scenę stworzenia konia przez Allaha. Bardzo dumną, współcześnie niepoprawną, ale pięknie opisaną. I choć nie chciałabym, żeby mój koń ”stał się postrachem niewiernych” , „poniżeniem dla moich wrogów” lub żeby na jego „grzbiecie zdobywane były bogate łupy” to z jednym wersem po dniu dzisiejszym muszę się zgodzić;

Bezsprzecznie uczynił Go „ zdolnym do latania bez skrzydeł…”

“ Had once said to the south wind
I shall make of you a creature
vested for the power and glory of my friends

And the humiliation of my enemies,
Rich spoils shall be won on your back.
I shall let you fly though you be without the wings,
Be the fear of the infidel.”

*Ewentualne rozbieżności z oryginałem, zrzucam na google, który kompletnie nie chciał mi pomóc w odnalezieniu źródła, ani w wersji polskiej ani angielskiej. Skorzystałam z tradycyjnej metody spisywania z pamięci.

DSC_9994

DSC_4513

DSC_4529

DSC_4699

DSC_5710

DSC_7054

DSC_4985

DSC_4953DSC_4965

DSC_4967

DSC_4979

 

Testosteron i kwietne wianki

19.IV.2018 , Saltway Barn

Będzie trochę po babsku..
Wydaje mi się, że nie należę do estrogenowego typu kobiety.
Wiertarki, kosiarki, imbusy, śrubki a także piły tarczowe, anihilatory drewna i inne takie mało kobiece zabawki świetnie leżą w moich rękach, posłusznie spełniając swoją funkcje. Podstawy stolarskie, hydraulika czy mechanika po prostu od zawsze istnieją w mojej głowie. Naprawa pralki nic już mnie nie kosztuje, odkąd udało mi się ją rozebrać na części i przywrócić do działania. Nie przeszkadza mi, że się czasem wybrudzę, potargam. Pomruk sportowego silnika przyprawia mnie o ciarki, pod warunkiem, że bestię poprowadzę sama a nie będę obwożona. Zapach benzyny i rozpuszczalników mogłabym spokojnie rozetrzeć za uchem i takie Chanel wcale by mi nie przeszkadzało. W sporcie rywalizacja przyprawia mnie o kompletne odłączenie mózgu, walka jest dla mnie poezją. Można mnie łatwo sprowokować mówiąc  „nie da się” i nie rzadko muszę powstrzymywać chęć walnięcia kogoś pięścią w szczękę.
Mogłabym mnożyć takie testosteronowe upodobania, ale boję się, że zaraz zaprowadzę się sama we Freudowskie klimaty. A obszary do takiej eksploatacji są u mnie dość szerokie. Mój spragniony syna Ojciec, odkąd pamiętam, pochwalał  u mnie agresywne, chłopięce, często ekstremalne zachowania. Pauza.

Są takie dni, kiedy estrogen postanawia chyba nadrobić zaległości i zalewa mnie fala kobiecej melancholii, refleksji, rozdrażnionej sensualności i wrażliwości.
Chyba dzisiaj taki właśnie mam dzień. Normalnie kwiatki we włosy mam ochotę wplatać  tak łagodna się czuję… Otaczający mnie świat ma tylko zapachy, odcienie, faktury i melodie.
Nie chce mi się uśmiechać, ale mam w sobie spokój i łagodność . W głowie słowa układają mi się wierszem i zaczynam się zastanawiać czy to nie jakaś forma rozdwojenia osobowości. Zrzucam jednak winę na hormony.
Natręctwo dnia dzisiejszego to…. zapach prania. Nie chodzi mi o taki ordynarny Persil, ani nawet o Coccolino. Potrzebuje czegoś więcej. Odcieni zapachu, subtelnych fluktuacji, mieszaniny na miarę Pachnidła. Nie umiem się  zapachowo zaspokoić więc zaczynam prać prześcieradło. Ręcznie. Nie mam szarego mydła, ani nawet Białego Jelenia. Upajam się jednak zapachem kremowej piany, którą stworzyłam z kilku detergentów zalegających w szafce.
Patrzę przez okno, promienie słońca…. ok wystarczy zapędzam się za daleko w takich opisach. Ale patrzę przez to okno i dostrzegam rozpiętą przez poprzednich najemców linkę w ogrodzie.
Czasownik „wyżymać”, odchodzi w dzisiejszych czasach do lamusa, ale ja właśnie wyżąć prześcieradło na własne życzenie muszę. Mam bardzo silne dłonie, więc nie jest to dużym problemem. Cieszy mnie nawet pachnące kropelki spadające na moją lnianą spódnicę… O tak.. spódnica.. długa…plącząca się przyjemnie wokół gołych nóg. Jezu, chciałam użyć słowa nagi! co się ze mną dzisiaj dzieje…
Moja niecodzienna garderoba bardzo spodobała się Franiowi. Chował się, plątał , okrywał… Kiedy wieczorem zasypiając powiedział: „Mamo, założysz jeszcze kiedyś spódnicę…? – pomyślałam, że potrzeba „chowania się za maminą spódnicą” nie jest tylko powiedzeniem, ale prawdziwą przyjemnością małego człowieka…

Wyżętą bieliznę pościelową, przełożyłam do piknikowego koszyka z wikliny. Miękka trawa pod stopami musiała wywołać u mnie jakiś dziwny wyraz twarzy, bo Maryśka obserwując z leżaka moje absurdalne wyczyny, zerwała się i biegnąc po aparat rzuciła:”MAMA czeekaj, ja ci muszę zrobić zdjęcie!”
Nie chcę zdjęcia, chce rozwieszać moje pranie!
Zapachy kwitnącej tuż obok mirabelki, tulipanów, wiatru i zachodzącego słońca pomieszały się dokładnie tak jak marzyłam… W wielkich miastach nie ma szans na takie proste doznania. Zatopiłam się w zapachu z napędzaną estrogenem romantyczną ulgą…

DSC_9825
DSC_9865

DSC_9851

DSC_9861

DSC_9854
DSC_9817
Mój nastrój musiał się udzielić dziewięcioletniej Hani.
„Chodźmy na łąkę mamo, plizzz!”- wyskoczyła odziana w zwiewną sukienkę moja, mała, śliczna, bosa rusałka…
„Chodźmy zatem!”
Bose stopy odziałyśmy w kalosze, co zupełnie nie przeszkodziło wizerunkowi…
Reszta ekipy – o oczko mniej rozmarzona niż my Dwie, dołączyła do spaceru. Marchewki dla konia, zapas lizaków dla Frania i aparat świetnie zmieściły się w podwiniętej obszernej spódnicy.

DSC_9924

DSC_9919

DSC_9915

DSC_9911

DSC_9901

DSC_9900

DSC_9898

DSC_9933

Kobiecy, bardzo matczyny spokój nie opuścił mnie do końca dnia. Zasypiałam też całkiem spokojnie myśląc o tym, że jutro muszę wyregulować te rurki w kranie, których nie potrafił naprawić fachowiec. Klucz francuski chyba powinien być w mojej szafce z narzędziami…..

DSC_9874

DSC_9880

DSC_9883

DSC_9888

 

 

 

 

 

 

 

Leniwa niedziela.

8. IV 2018  Saltway Barn, UK

Skoro Daukszewiczem zaczynamy, to musi być ciepło jak za piecem, prawda?
Orzekli w radio spece, że ciepło będzie ale przecież nie tutaj tylko w Polsce. Krzysztof przecież nietutejszy bajarz więc na angielskiej aurze się nie zna.
Ja za to, już trochę się poznałam i wiem, że jeżeli w Kopciuszka od rana w popielniku się nie pobawię, to niedziela temperaturą raczej do Narnii się zbliży, bajkowo patrząc na sprawę.
W ciepłe szare kapcie numer „kajak 39” wpadam miękko, w nosie mając Kopciuszka z jego filigranowym pantofelkiem. Rozkoszuję się mięciutkim materiałem na bosych stopach, okrywam ramiona pluszowym kocykiem w myślach pijąc już waniliową soya latte…
Spod kołdry wystaje poczochrana blond fryzura „Mamo, będzie dzisiaj kaffka w łósssku i kominek…?Albo mozze być kisiel, rózzzzowy…” Czar poranka prysł, jak to u Kopciuszka przecież……. „Już się robi synku…!”

DSC_9554

DSC_9556

No właśnie, od rana w niedzielę „się robi”.
Ale zatrzymam się tutaj, bo poczułam, że żartuję sobie trochę zbyt lekko. Przecież  Matek z Czworgiem, Sześciorgiem, Dziesięciorgiem jest na świecie całkiem sporo. A zdecydowana większość nawet w niedzielę,  nie ma co położyć na talerzu swoim dzieciom. Kropka.
Jest też i przecież ta część kobiet, która oddałaby wszystko, żeby mieć choć Jedno, to Upragnione i nie wypuszczać go z ramion ani w niedzielę, ani w żaden inny cholerny dzień Jej życia. Chcę o tym pamiętać uprawiając takie tutaj blogowe „pseudonarzekanie”. Przepraszam, obiecałam, że będzie szczerze, nie zawsze lekko.

To może zacznę inaczej.
W idyllicznej i opływającej w dobrostanie rzeczywistości, zdarza się czasem, że nie mamy czasu dla siebie. I to mam tutaj na myśli wypaczając trochę sarkastycznie obraz takiej przykładowej niedzieli.

Wracając do tonu lżejszego, myślę, że sporo z nas nie czyta od rana książki, nie uprawia joggingu, stretchingu czy nawet jogi. Niedziela to niejednokrotnie najcięższy dzień tygodnia jeżeli popełni się błąd niezaplanowania weekendu poza domem.
Dzisiaj u mnie zapowiada się właśnie taka niezaplanowana niedziela.
Postanowiłam, że zamiast  joggingu „pouprawiam” sobie dzisiaj Nordic Walking, a co mi tam.  Więc robie „walking” do drewutni i „nordic” mam od razu gratis bo przecież w kapciach brytyjskie tropiki zaatakowałam. W drewutni zaawansowany stretching odpaliłam po takie ładne, okrąglutkie drewienka…Odechciało mi się rozciągania -jak polano najpierw w pustą dzisiaj głowę, potem prosto na najmniejszy palec w kapciach przecież ukryty- runęło z hukiem.

DSC_9500

DSC_9504

W ramach potencjalnej jogi w sumie medytować już też zaczęłam nad zapałkami, które nijak ogień krzesać chciały. Proszę, aktywności całkiem modne, prawda…?
Kominek rozpalony.

DSC_9486

DSC_9492

DSC_9498

DSC_9512

W drodze po kawę, bukiety pięknych żonkili od Frania osładzają zakopcony poranek…Obok jednego wazonika pozostałość po wczorajszym wieczorze mruga z zachętą… „Kaffka” z wkładką przeszło mi przez głowę, ale zrobiłam tylko zdjęcie ślicznotce 😉

DSC_9544

DSC_9537

DSC_9549

Jak zrobiłam jedno, to po kawę już nie dotarłam bo akurat światło ładnie się rozkładać zaczęło: to na kociej łapie , to na psim nosie, to na……..  najpierw w obiektywie pojawiły się malutkie, „pączusiowe” jeszcze stópeczki, zaraz po nich jedna para- powiedzmy- w rozmiarach zbliżonych do Kopciuszka. Dalej niestety, musiałam zmienić perspektywę bo mi się te nastoletnie gicze po prostu w kadrze przestały się mieścić.

DSC_9516
Przestało mi się również mieścić w głowie, że czwórka moich aktywnych, fajnych dzieciaków przez braki organizacyjne z mojej strony tak szybko i jednomyślnie sposób na „nudę” znalazła. Nawet pies z kotem- jak dobrze popatrzycie – lenia niedzielnego na kanapie przed kominkiem prezentują…

DSC_9534

Przez chwilkę pomyślałam, że skorzystam może z okazji i wcisnę się pomiędzy nich z dobrą książką( albo Netflixem..)…
Jednak dzisiejsza rola Kopciuszka uległa nagle poszerzeniu…” Mamiii, a upieces sarlotkę dla mnie???” Właściciel „pączusiowych” wychylił się znad Iphone’a z błagalną miną..
„Zrobię, pod warunkiem, że przygotujesz ją ze mną…”

DSC_9570

Trójka z czwórki zerwała się od razu z kanapy!!! Zadziałało!!

DSC_9675

Kopciuszku do garów zatem. Przynajmniej zamiast popiołu będziesz miała mąkę we włosach…
Na szczęście w lodowce nie było jajek, masła i śmietany ( a szarlotka Babci Jadzi zdecydowanie wegańska nie jest).

DSC_9573

Szybko przekalkulowałam, że wycieczka do polskiego sklepu w Redditch zagospodaruje znaczną część niedzieli. Zahaczymy też o skatepark (żeby ten Jeden, co się z kanapy ruszyć nie chciał -też miał motywację do wycieczki ) . Heel whip, king heel, bar spin, 360 i takie takie tam ostatnio Jaśkowi  tylko w głowie … Rampy, hulajki, vansy i koszule po kolana … Ale szarlotkę też lubi, więc oderwanie go od telefonu wydaje się dziecinnie proste.
Finał dopowiadam fotograficznie, a na polecenie mojej Blogmanager (autorki kilku świetnych, dzisiejszych zdjęć) zapraszam wkrótce do zakładki „Od Kuchni”. Może uda mi się tam choć trochę podzielić ciekawymi rodzinnymi przepisami i przybliżyć smaki naszych leniwych niedziel.
Pracowitego poniedziałku, życzy leniwy niedzielny Kopciuszek!

DSC_9583

DSC_9631

DSC_9636

P.S.
Sekretem udanego wypieku jest użycie odpowiednich narzędzi…Tu ewentualnie można zastosować wałek, ale wtedy nie gwarantuję efektów końcowych 😉

DSC_9649

DSC_9669

DSC_9677

DSC_9684

DSC_9685

„Nie chcę takiej małej sarlotki, więksą chciałem…”