
Kora dojrzałej brzozy trochę ułatwia sprawę. Gdyby to była buczyna ze swoją gładką, prawie lśniącą okrywą, dłonie mogłyby nie wytrzymać ciężaru. Ale brzezina pokryta chropowatymi nierównościami pozwala palcom na dobre oparcie. Ciężkie drewno przy przenoszeniu – tak jak skałę podczas wspinania- trzeba poczuć. Jego mikrorzeźbę, poziom tarcia, komfort uchwytu.
Uginam nogi, napinam mięśnie brzucha, żeby nie nadwyrężyć kręgosłupa przy przenoszeniu pierwszych dwudziestu klocków. Palce zaciskam na biało czarnych wypustkach. Oddech, kumulacja energii, pokonanie grawitacji. Pierwsza brzozowa bela ląduje na moim barku. Tylko 200, tylko 200 kroków. Podtrzymując policzkiem ciężar docieram do miejsca rozładunku. Opuszczenie ciężaru okazuje się nie mniejszym wyzwaniem niż jego podniesienie. Zagryzam zęby, kiedy bela tuż przy samej ziemi osiągając bezwładność wykrzywia bez kontroli palce dłoni. Wkrótce nauczę się optymalizować ruchy, bo czeka mnie uporządkowanie 10 metrów sześciennych wałków tartacznych pozostawionych po oczyszczeniu działki.
Nikt mnie do tego nie zmusza. Nie odpracowuje żadnego wyroku, ani nie przegrałam zakładu. Po prostu porządkuję moją działkę w Międzylesiu. Za parę dni powinien rozpocząć się tutaj montaż nadrzewnego obserwatorium. Projekt bardzo się opóźnia; pozwolenie na wycinkę zagrażających drzew, walka z urzędami – nie mam czasu na organizowanie pomocy przy prostych pracach fizycznych.
Potraktuję to jako formę aktywności w lesie. Taki crossfit. Siłownia na świeżym powietrzu.
Nie zależy mi specjalnie na kształtowaniu damskiej wersji ramion drwala… Nie tak łatwo taką formę kobiecie wyrobić ale jeszcze trudniej tych brzuchatości bicepsów, suchości tricepsów, nie wspominając już o całej gamie niteczkowo – pagórkowatych zginaczy i prostowników przedramienia pozbyć.
Od kilku lat pracuję niestety na taką rzeźbę kończyn górnych, jest ona efektem ubocznym relaksu podczas pielęgnacji naszych brytyjskich, zadrzewionych włości. Tak bardzo spodobało mi się kształtowanie dzikiej zieleni, że na pewnym etapie – poważnie rozważałam ukończenie kursu dla arborystów. Po cichu przyznam, że nadal mnie ciut korci, ta wizja kilkutygodniowego obcowania z przystojnymi drzewami w towarzystwie monumentalnych mężczyzn…
Ponoć potencjalni współ-kursanci, jak i obiekty treningowe są równie imponujący. Taki przeciętny chirurg drzewny (tree surgeon brzmi dumnie, prawda?) musi być zarówno wyjątkowo wytrzymały i odważny, szczupły, gibki, biegły we wspinaczce, wrażliwy na walory estetyczne no i przede wszystkim opanowany i odpowiedzialny- bo praca na wysokościach to nie przelewki….jak to z każdą chirurgią przecież…
Zdecydowałam jednak, że zamiast zdobywać arborystyczną i dendrologiczną wiedzę na Wyspach – brachioradialis, flexor carpi czy extensor digitorum wyrabiać mogę równie skutecznie podczas pielęgnacji ojczystych zadrzewień w Międzylesiu. A nasi rodzimi drwale, przepraszam chirurdzy drzewni- też mili chłopcy i dużo się od nich można nauczyć. A przy okazji anatomię kończyn górnych odświeżyć…
Weźmy na przykład taki mięsień nawrotny obły, jakaż to rzadkość u mężczyzn. Bo który z bywalców siłowni skupi się na marnym pronator teres wielkości sardynki ukrytej pod łokciem…A żelazne acz skromne przedramię dobrego arborysty, jest pełne tych małych anatomicznych informacji o stylu życia danego osobnika. Jakże cieszy moje oko taka sucha sardynka w morzu napompowanych sterydami miłośników sztangi przechadzających się po stolicy w podkoszulkach na ramiączka. Ech prywata, ale nic mnie tak nie zniesmacza jak koszulka na ramiączka odsłaniająca nienaturalnie rozrośnięte napompowane muskuły. O fuj. Wróćmy do drzew 🙂
Jak zwykle zagalopowałam się w takich mało istotnych szczegółach, ale to wina wyobraźni, bo na kurs się nie zapisałam, a wałki brzozowe zbieram przecież samotnie… Może w przyszłości do arborystycznego CV się to przyda…
Cóż poradzę, że odrobinę kręci mnie to uczucie, kiedy odpowiednio wyważonym szarpnięciem odpalam silnik piły łańcuchowej…Albo ten warkot schrredera-rębaka, kiedy połyka kawałek po kawałku gałęzie zbliżone obwodem do mojej talii ( zdolności przerobowe rębaków są ograniczone i korelują jako tako z moimi obwodami- choć jest ryzyko ze jedno i drugie z biegiem czasu może ulec powiększeniu ;)…
No dobrze, nawet zapach czystej benzyny połączonej z zapachem lasu wzbudza we mnie pozytywne odczucia, choć tu w psychoanalizie mogłoby zapalić się czerwone światełko sprzeczności… bo w końcu: eko Karolina jesteś czy przy akompaniamencie silników diesla anihilacją lasy straszyć?
Odpowiem, że kiedy wspinam się po gałęziach w poszukiwaniu tych połamanych i suchych- i kiedy z każdym cieciem zaniedbane drzewo zyskuje piękny czysty kształt, kiedy promienie słońca zaczynaja docierać do słabszych gałązek, to nie czuję żadnej niszczycielskiej siły. Pierwsze estetyczne efekty są natychmiastowe, a po kilku miesiącach kiedy drzewo naprawdę nabiera kształtu, odradza się, zyskawszy przestrzeń do lepszego rozwoju – jestem naprawdę dumna. Chirurgia drzewna w wielkiej Brytanii to bardzo popularne i szanowane zajęcie. W Polsce masowe, dzikie wycinki drzew w puszczach i rezerwatach przyczyniły się do przyklejenia łatki „eko mordercy” – osobom dzierżącym piłę łańcuchową w pobliżu terenów zielonych. W Międzylesiu przetestowałam sprawę; w niewiele ponad 10 minut od uruchomienia kosiarki, podjeżdżają pod mój teren Panowie ze straży Miejskiej, Policji oraz delegacje z Lasów Miejskich i Państwowych. Z chłopcami z policji i straży piję przeważnie herbatkę z termosu, gawędziwszy sobie przyjemnie. Z leśniczymi zadarłam ostro, ale to materiał na osobną historię;)
Nie zaprzeczę, że oprócz komponentów estetycznych mojego hobby, element adrenaliny podkręca jeszcze satysfakcję po przecież wspinam się na golasa… w znaczeniu, że bez uprzęży naturalnie. Bez lin. Bez zabezpieczenia. Z piłą w ręku, a nie elegancko i poręcznie przypiętą u boku jak to robią fachowo chłopcy. Na wspomnianych już brytyjskich kursach dla arborystów, przechodzi się kompleksowe szkolenie teoretyczne i praktyczne, a na koniec dla posiadaczy certyfikatów czeka gwarancja, że za dzień pracy (czytaj wspinania się po drzewach) w kieszeni ląduje przeciętnie 600 funtów na waciki. Nie twierdzę, że chciałabym utrzymywać rodzine z tej profesji (choć nigdy nie wiadomo co nas może spotkać) ale wizja wynagrodzenia za hobby jest dość atrakcyjna.
Na razie jednak to ja muszę opróżnić kieszenie i wynagrodzić moich polskich drwali, którzy kursów drzewnych nie kończyli i robotę mimo, że na golasa to zrobili świetną.
Po uściśnięciu na dowidzenia czterech drwalskich dłoni wielkości bochenka, zostałam już tylko z kwestią uporządkowania ładunku. Nawet jak na moje maratony siłowo- wytrzymałościowe zapaliła się lampka „czy oby na pewno dasz radę sama poukładać 5 ton drewna…” Tu matematyki trochę: średnio 1 m sześcienny wilgotnej brzozy to około 500 kg wiec liczby mówią same za siebie. Metrów do ułożenia wyszło mi 10 …
Nie należę do najwiekszych kobiet. Mimo 170cm oscyluję od 50 do 55kg w sezonie tucznym. Radiobrachialis co prawda dość pokaźny, ale mierzę siły na zamiary, chyba że akurat zawiodą płaty czołowe, co się niestety zdarza .
Wiec wymierzyłam te swoje siły na trzy dni układania. Tak po ok 1,7 tony dziennie powinno być rozsądnie, prawda?
Przygotowanie terenu pod budowę domków na drzewie to kosztowna sprawa wiec przy okazji ochronię troszkę budżet własną piersią i bicepsem.
Mamy już październik, gdyby wszystko poszło zgodnie z planem od dwóch miesięcy na drzewach mieli odpoczywać juz goście. Jednak od czerwca koczuję dość jałowo w Polsce, daleka od produktywności na jaką byłam przygotowana wiec przeniesienie 10 m3 brzozy dobrze mi zrobi. Co prawda nie tuczny to dla mnie sezon i sińce pod oczami coraz ciemniejsze, ale wysiłek na świeżym powietrzu zbawienny dla duszy i ciała. Jesienne słonce nawet jeszcze opala!
W środowy poranek wyznaczyłam cele i jak mróweczka: bela po beli do piątkowego wieczoru ułożyłam piękny stos brzozowych wałków przywracając wymarzony porządek w lesie.
W sobotę odpocznę, czeka mnie tylko przecież przeprowadzka… Kilka walizek na czwarte piętro wręcz wrzucę po takiej leśnej zaprawie, nieprawdaż??
…..
No nieprawdaż.
Jak nigdy wcześniej, posłuszne zazwyczaj ciało zaczęło odmawiać należnego mi posłuszeństwa… Ja mu: właź po schodach z tą walizką przecież to tylko 50 kilo! a ono ani drgnie. Oddechu bezczelnie brak. Głowa też boli i kpi sobie ze mnie zawrotami jak po kilku głębszych. Sprawdzam, ale whisky fabrycznie zafoliowana, z resztą sobota rano to nieporęczny czas na szkocką 😉
„Może brakuje mi witamin. Zamiast steków co prawda awokado w mojej diecie, ale jajecznicę z pięciu jajek, pół bochenka pełnoziarnistego chleba czy dwie pizze z mozarellą, pomidorami i bazylią wcinam po takim wysiłku łatwo. Nie palę niczego i nigdy, piję napomkniętą wyżej wodę ognistą nie częściej niż raz w miesiącu i właśnie przeniosłam 5 ton drewna w 3 dni. Silna i zdrowa ze mnie dziewczynka 😉 Biorąc pod uwagę moja historię medyczna, fakt że tu i ówdzie brakuje mi standardowych narządów jestem super zdrową osobą.
Z przerwą na wizytę w aptece i zakup witamin wtaszczyłam więc – dość jednak nietypowo wyczerpana- swój mały dobytek na czwarte piętro. Otworzyłam okno żeby przepędzić ból głowy ale nie pomogło postanowiłam położyć się spać. Przespałam popołudnie i całą noc choć była ciężka, dziwna, tak jakby organizm nie dawał rady się uspokoić, zregenerować, bał się głęboko zasnąć.
Poranną kontynuację bólu głowy chciałam złagodzić ketonalem i śniadaniem. Ketonal nie zadziałał, a śniadanie zniweczył bardzo ważny telefon, na który czekałam.
„Muszę zorganizować poniedziałkową pracę, pokierować ludźmi, rozplanować prace przygotowawcze”. Ból głowy plątał mi uparcie myśli….no dalej …skoncentruj się, skoncentruj się Karolina…to ważna rozmowa…
—„Dzieeeń doobbry Panie…..……Romanie……-poo poo poooukładałane jest drewno, można dziaa….działać. Ddddd oooo wwidzenia.-…
…?!?!?! Czy ja dobrze się czuję ….??? Co ja mówię…? Dlaczego nie rozwijam zdania tak jak powinnam?
Zaczynam się orientować, że coraz bardziej zaczynam nieskładnie wyrażać myśli…To przez ten ból głowy, nieprzespaną noc- weź się w garść do cholery dziewczyno, skup się… jednak w dalszej rozmowie zaczynam słyszeć samą siebie mówiącą, że oddzwonię w poniedziałek w kwestiach organizacyjnych
– „Poooo…ozdrawiam Panie Ro- ro …manie”…
Co do cholery się dzieje? Ależ muszę być głodna skoro tak miesza mi się język. Dobra czas odpocząć. Zostawię zaraz wszystko, położę się, ból głowy musi przejść – obiecując sobie w duchu odpoczynek – sięgam po mleko sojowe, banana i płatki…
Pamiętam, że do kuchni wchodzi jedna ze współlokatorek. Staram się przeprowadzić konwersacje. Proste, grzecznościowe zdania, których wypowiedzenie nagle urasta do rangi niewykonalnego technicznie zadania..
-„ Jjjjjjjjjjj…..jjjjjaaaaa…kkkk śśśś…się mmmmiieszkaa…..?”-
dziewczyna przygląda mi się ze zdziwieniem i uwagą. Próbując wydusić z siebie słowo „przepraszam”- utykam na pierwszej literze… Wkładam największą możliwą siłę żeby dźwięk, który tak wyraźnie słyszę w głowie, zdołał się zmaterializować. Tężeją mi mięśnie twarzy, brakuje powietrza. Na wydechu próbuję wydusić z siebie dźwięk. Czuję jak napinam ciało z calej możliwej siły. „Nie wytrzymasz weź oddech!” Kiedy go biorę dźwięk ginie już na dobre … nie ma nic oprócz żałosnego „Pppppp…..” .
Porzucam na wpół pokrojonego banana i przemieszczam sie do pokoju.
Nie potrafiłam sobie wyobrazić i nadal nie umiem ogarnąć, jak silną, niekontrolowaną, klaustrofobiczną panikę połączoną z frustracją i histerią odczuwa się podczas udaru z afazją zanim jeszcze człowiek zorientuje się , że go właśnie przechodzi..…
…..
Jako dwudziestoparolatka przez pięć długich lat zmagałam sie z agresywnie odrastającym guzem nadnercza. Przetrwałam 4 cięcia cesarskie i 4 operacje brzuszne. Przetrwałam błędne diagnozy, zatrzymanie oddechu spowodowanego podwójnym podaniem leków zwiotczających. Przetrwałam wielokrotne załamania leczenia, a nawet epicką rozmowę z szanowanym profesorem, który po kolejnej nieudanej operacji postanowił wprost poinformować mnie i mojego męża, że „następne dwa lata powinnam jakoś mądrze przeżyć bo tyle w moim przypadku z reguły wynosi przeżywalność”. Byłam wtedy studentką medycyny, a w domu czekała na mnie dwójka maleńkich dzieci. Tamten moment życia nadaje sie na całkiem pokaźny rozdział książki.Ale nigdy, przenigdy nie czułam tak przejmującej paniki i frustracji jak tego feralnego niedzielnego poranka 30 września.
Wybranie numeru do Tomka, zajęło mi lata świetlne – zupełnie jakbym te 1700 km dzielące mnie od UK miała przejść na pieszo…
Swobodne, radosne Tomkowe „Cześć”, które usłyszałam, jak za pociągnięciem spustu uruchomiło paniczną histerię.
” Ń.ń.ń.ń.ń.nnnieeeeeeee…. m…mmmmmmmmooooo…eeee mmmmmm…..mmó..iiiiiiiiiiiiii…..ć…..!!!!”
…. Czy już nigdy nie będę mogła rozmawiać z najbliższymi? Nigdy nie usłyszą w moim głosie radości, śmiechu, miłości, współczucia, szeptu, współczucia, kołysanki na dobranoc…
…..
Wykształcenie medyczne mojego męża wielokrotnie uratowało mi skórę. Kiedy w Rzymie włoscy lekarze podali mi dwukrotnie fentanyl (środek używany przez anestezjologów do zwiotczania przed operacją) to właśnie on rozpoznał odruch odmóżdżeniowy i natychmiast zareagował prawdopodobnie ratując mi życie. Gdyby ktoś inny czuwał przy moim łóżku, być może usztywnione, wznoszące się samoistnie kończyny, potraktowałby jako normalne odruchy pooperacyjne…
Gdyby nie Jego czujność medyczna, być może przyjęlibyśmy w niewiedzy i pokorze dwuletnią prognozę życia i nie szukalibyśmy zupełnie innych rozpoznań „poza pudełkiem”…
– „Spokojnie Karolisia, nie ruszaj sie – tylko odbieraj telefon, zadzwonię do A. (znajomej neurolog)- poprowadzimy Cię dalej, odbieraj tylko telefon. Dasz radę odebrać telefon…?”-
Spółgłoska „m” od początku wychodziła mi najłatwiej. Zastanawiam się, czy to nie przypadek, że dzieci uczące się mówić zaczynają właśnie od „m”, dodając potem łatwe „a” i tak powstaje mama…
„Mmmmm…hmmmmmm” zakończone dramatycznym wybuchem agresywnego szlochu -„ Dobrze, nie ruszaj się…”. Rozłączył się.
„Neurlog?! On myśli, że mam udar!” „Bo mam pewnie udar…”- „Nie, nie nie tylko nie udar.”- „Jaki udar!?”- „Zmęczona jestem tylko…!” „Mało jadłam! Brak witamin!” „ NIE udar błagam!!!”
…..
Za każdym razem kiedy kładłam się do szpitali ogarniał mnie tylko jeden lęk. Nie był to lęk przed śmiercią, bo myśli o niej zdołałam oswoić.
-„Gdybym miała być podłączona i zależna od aparatury, gdybym zapadła w śpiączkę, została sparaliżowaną lub przykutą do łóżka wegetującą rośliną obiecaj, że skrócisz mi cierpienia. Obiecaj, że znajdziesz rozwiazanie, żeby mnie uwolnić…”
Zawsze kwitował to : „Bzdury gadasz, wszystko będzie ok. Jesteś nie do zdarcia… Złego diabli nie biorą …”
Szorstkie i sarkastyczne poczucie humoru Tomka. Rewelacyjnie rozładowuje w większości przypadków napięcie, ale mnie nigdy w tym temacie nie było do śmiechu. Czy nie potraktuje też poważnie mojej woli…?
Często lądowałam po operacjach na oddziałach intensywnej terapii.
Pamiętam kobiety po udarach, wylewach, uszkodzeniach rdzenia. Dniami i nocami, tygodniami i latami, bezwładnie leżące na anty-odleżynowych łóżkach. Zmiana zabrudzonej pieluchy dwa razy dziennie nie była ich największym dramatem, choć gardłowe dźwięki przy czynnościach pielęgnacyjnych, połączone z komentarzami – nie zawsze powściągliwych pielęgniarek – przyprawiały o dreszcze.
(…)„Ale sie Baśka dzisiaj obsrałaś…! Kobieto ale zafajdana jesteś. Nie marudź, wiesz że musze myć Ci dupę…”(…)
Wiele z tych kobiet było świadomych, uwięzionych we własnych ciałach – najstraszliwszych więzieniach jakie można sobie wyobrazić. Bez szansy na wyrażenie woli, bez szansy na sprzeciw. Odarte z godności. Pozbawione człowieczeństwa. Skazane na uporczywe podtrzymywanie życia zgodnie z literą prawa, wolą rodziny, zbyt szeroką władzą medycyny…
Na intensywnej terapii, łóżka oddzielone są często tylko kotarami. Salowe raczej skrupulatnie osłaniają teren działań, ale zdarza się, że leżąc na łóżku obok, widać wszystkie czynności. Bez wyjątku zawsze słychać co dzieje się obok.
Pamietam kobietę – może około 40 stki – wydawała mi sie dość zaawansowana wiekowo kiedy sama miałam 25 lat… Podłączona była do sztucznego systemu dojelitowego, dotchawiczego i żołądkowego. Oznacza to tyle, że naprawdę grube rury, systemy zaworów, odpowietrzeń, mikro hydrauliki- mocowane są na stałe wewnątrz żyjącego organizmu. Organizmu, który nie może decydować o sobie. Pozbawionego możliwości wyrażenia woli lub jej braku do funkcjonowania w taki sposób. Śpiączkę lub odmóżdżenie przyjmuje się za stan bez braku świadomości. Ale nikt nie ma pewności co NAPRAWDĘ odczuwa osoba w takim stanie, jaki jest rzeczywisty poziom odczuwania, a co za tym idzie akceptacji rzeczywistości.
Kobieta, która leżała na łóżku obok, przeżyła masywny wylew. Wydawała z siebie dzikie, zwierzęce dźwięki, za każdym razem kiedy pielęgniarka przychodziła czyścić zanurzoną w jej wnętrzu rurkę, z gromadzącego się śluzu. Działo się to dość często. Co parę godzin. Kiedy rurka była bliska zatkania kobieta zaczynała przeraźliwie charczeć, a z jej klatki piersiowej wydobywał się przeraźliwy bulgot. Zaczynała się dusić, umierać, topić się we własnych wydzielinach, zdana na pomoc obsługującej jej osoby.
Pielęgniarki nie lubiły „czyścić” mojej sąsiadki. Te milsze mówiły spokojnie: „wiem, że tego nie lubisz.. wiem, że to nieprzyjemne, ale muszę…” i wyciągały rurę co trwało kilka „wiecznych” sekund.
Zwierzęce, dzikie wycie tej kobiety zapadło mi tak wyraźnie w pamięci, że nawet dzisiaj to wspomnienie przyprawia mnie o mdłości. Kobieta jednak nie traciła świadomości, wszystko odczuwała, nie mając wpływu na to, że inni decydują za nią. W jej odczuciu musiały być to najgorsze z możliwych tortur, których nie mogła przerwać nawet śmierć. Przecież wszyscy robili co w ich mocy żeby śmierć nie nastąpiła… Pani Basia była tak zdesperowana, że każdorazowo, przy ponownym zakładaniu rury, z calej siły gryzła pielęgniarki w dłonie. Zbiegały się wtedy salowe, żeby przywiązywać jej ręce do łóżka. Wygięta jak łuk z cięciwą, z napiętą, żylastą szyją, przeraźliwie zapadniętymi oczami walczyła z desperacją…O śmierć czy o życie…?
Dźwięki, które wydobywały sie z wnętrza tej kobiety były połączeniem przeraźliwej agresji, bezsilności, złości obleczonej nutą błagania i determinacji.
Nie można było utrzymać łez pod powiekami.Jedyne co mogłam wtedy zrobić to odwróć z szacunku wzrok. Bezradność i jednoczesne rozdarcie wewnętrzne… Czy nie powinno sie pozwalać po prostu odejść w godności…? Czy naprawdę pomagamy…? Jaki jest sens tej pomocy…? I jakie są sposoby, żeby umożliwić ludziom w takiej sytuacji wyrażenie woli w kwestii zakończenia tortur. Umożliwienia eutanazji….? Gdzie jest granica…? Czy boimy sie ją wyznaczać w strachu przed własną odpowiedzialnością…? Czy to wystarczający powód…?
W takich chwilach mój pooperacyjny ból i narzekanie na nabytą morfinooporność stawały sie brudnym kaprysem. Pokorniałam i budowałam ogromną wdzięczność za to, że nie jestem na miejscu tej kobiety. Moje małe kłopoty naprawdę były niczym, w porównaniu z horrorem mojej sąsiadki.
Takich Pań Baś, spotkałam podczas szpitalnych pobytów wystarczajaco wiele, żeby nabyć zdefiniowanego strachu i niezdefiniowanego lęku przed znalezieniem sie właśnie w takim stanie.
Rozmawiałam o tym z Tomkiem, upewniałam sie, że nie pozwoli na uporczywą reanimacje i sztuczne podtrzymywanie życia. Zawsze zbywał mnie sarkastycznymi uwagami pomagającymi uwierzyć, że mnie nigdy to nie spotka.
……
…Na telefonie pojawił sie nieznany numer, ale głos w słuchawce rozpoznałam bezbłędnie…
– „Cześć Karola co sie dzieje…???”-
Przypomniał mi sie okrutny żart neurologów: zapytać pacjenta z afazją ( niemożliwością mowy) jak się czuje… Zrozumiałam okrucieństwo, tego niby niewinnego żartu i jedyne co udało mi się zrobić, to wybuchnąć histerią w reakcji na przywitanie koleżanki.
-„ Spokojnie. Masz najprawdopodobniej udar. Zawołam karetkę. Zadzwonię po karetkę. Tylko gdzie Ty teraz mieszkasz….? Jaki jest adres….?”-
-„N.n.n.n.n.n .eeeeeee wwwwwwww……mmmm”-
-„ Spokojnie zadzwonię do Tomka. Paaaa.” – zaćwierkotała pewnie dla dodania otuchy A.
O nie. TO sie dzieje. To się dzieje właśnie mnie. Staję się Panią Basią. Przyszedł koniec. Nie dźwignę tego. Nie dźwignę.
Wszystkie najgorsze obrazy stanęły natychmiast przed oczami. I nagle tak dobrze zrozumiałam zapamiętany przekaz emocji ukrytych w zapamiętanym dźwięku. Ładunek niewyobrażalnej agresji, komponent rozpaczy i rezygnacji. Boże, czuje dokładnie to samo co ta kobieta! Jak mam przekazać, swoją wolę….
Złapałam komórkę -” Jeszcze mogę pisać!!”- Mieszają mi sie litery, coraz wolniej ogarniam przelewanie myśli na tekst pisany ale nadal się jakoś komunikuje, muszę zdążyć przekazać swoją wolę!
Zaczęłam pisać do Tomka, kiedy usłyszałam karetkę na sygnale. Niewiarygodnie szybka reakcja. Jeszcze wtedy nie miałam świadomości, że to właśnie ona, ta szybka reakcja, ten cenny czas, może uratować moje życie…
Nosze, pasy, unieruchomiona głowa. Bardzo krótka i szybka jazda na sygnale. Co raz trudniejsza komunikacja za pomocą pisania na telefonie.
Szaserów. Szpital wojskowy. Kompletnie zanikająca zdolność artykulacji dźwięków i łzy. Łzy złości. Nawet nie strachu. Tylko jakiejś dziwnej złości. Poźniej dowiem sie ze udarowców cechuje właśnie ogromna nerwowość, frustracja, płaczliwość i agresja.
-„ Jak sie Pani nazywa..?” – Neurolog na izbie musiał (albo i nie) zadać to pytanie choć wiedział pewnie ze w odpowiedzi otrzyma tylko łzy.
Tomografia na CITO.
Korytarz. Gdzieś po drodze dołącza A. -„ Przyjechała… jej też rozwaliłam niedzielę..!”
-„Tomek już jedzie na lotnisko. Zdąży na najbliższy samolot.”- A. chciała mi przekazać radosną nowinę i choć w głębi duszy była to najbardziej upragniona rzecz – to zareagowałam niemym acz wyraźnym protestem i ekstremalną nerwowością.
„ Co z dziećmi?! W domu jest nowa, nieodpowiedzialna niańka! Nie mogą z nią zostać! Franek nie może!!!” – „ Już za późno – Tomek przyleci- dzieciom nic sie nie stanie…”- usłyszałam jak przez mgłę głos A.
Wokół mnie dużo personelu, dobrze wiem co to oznacza…wewnętrzna panika narasta i pojawiają sie pytania: co dalej? Co dalej? Jestem ociężała ale się ruszam, w badaniu neurologicznym reaguję słabiej tylko lewostronnie. Cholera żeby się nie pogorszyło.
Jakoś dam radę jak sie NIE pogorszy… Ale zaraz – jeszcze chwilę temu myślałam, że z NICZYM sobie nie poradzę a tu nagle cieszę sie, że „tylko” nie mówię… sporo optymizmu, szybko obniżam swoje standardy zadowolenia…
Podczas 10 minutowego CT mam chwilkę na bilans. Jeżeli sie nie pogorszę, to dam rade nawet w takim stanie, prawda…?
„Wykluczony wylew. Ma Pani najprawdopodobniej udar niedokrwienny. Jeżeli w ciągu godziny zastosujemy nowoczesne leczenie to być może uda nam sie rozpuścić skrzeplinę. Zgadza się Pani?”- Kiwam głową w pierwszym odruchu, że tak, ale uważne spojrzenie obecnych neurologów i powaga pielęgniarek oraz zbyt duża „lekkość” w reakcji u A. natychmiast skłaniają mnie do refleksji…
– „Najprawdopodobniej…? Co to za leczenie, że pytają mnie o zgodę? Przecież kiedy procedury są standardowe to nikt w szpitalu nie pyta pacjenta w takim stanie o zgodę…?
– „Gdzie Tomek??? Co on na to???- Bez niego nie podejmę decyzji, tylko jemu zaufam.”- W drodze na oddział udarowy zaczynam domagać sie dostarczenia telefonu, ale doświadczeni neurolodzy podstawiają mi kartkę i długopis.
„CO TO ZA LECZENIE? CZEMU ZGODA…?”- Super miła, młoda i prężna neurolog nachyla się nade mną i łagodnie jak do przedszkolaka mówi:
„ Aktyliza, leczenie trombolityczne – ma Pani ogromne szczęście, że tak szybko u nas Pani wylądowała. Bardzo nowoczesne amerykańskie leczenie polegające na rozpuszczeniu skrzepliny i umożliwieniu ponownego przepływu krwi w naczyniu…”- łagodny uśmiech na koniec…
Widzę jak zmienia sie wyraz twarzy młodej lekarki kiedy zauważa, że kompletnie nie kupuję odpowiedzi.
„ PISEMNA ZGODA? JAKI HACZYK? POWIKŁANIA…?”- Udaje mi sie nabazgrać na papierze i sama się dziwię trzeźwości swojego myślenia i wrodzonej tendencji do nieulegania autorytetom… OK, dobra ale w takiej chwili wykazywać ograniczone zaufanie…? Ganię się słabo bo wiem już, że nie podpisze zgody jeżeli nie powiedzą mi wszystkiego.
Pisze, że „POCZEKAM NA MĘŻA – on zadecyduje…”.
„Niestety nie ma Pani tyle czasu. Musimy zmieścić sie w 4 godzinnym oknie czasowym. A każda minuta działa na Pani niekorzyść.”
Chyba musiałam rzucić jakimś wzrokowym piorunem pewnie o zabarwieniu : Czy jeszcze nie załapaliście, że macie przesranego pacjenta, który musi wszystko wiedzieć i nie kupuje szpitalnej zlewki??? -bo A. jednym tchem wyrzuca:
– „Jest szansa, że w tomografii nie zauważyliśmy jednak wylewu i wtedy po aktylizie stan się załamuje. Łącznie ze zgonem.”- Z wyrazu oczu zgromadzonych czytam: „zadowolona?”
Rozumiem, że na decyzje nie mam zbyt wiele czasu bo przekładają mnie na łóżko gdzie aparatura jest juz gotowa do działania.
„ Co mam robić? W obecnym stanie zaakceptuję niepełnosprawność, ale każde pogorszenie już może przybliżyć mnie do stanu Basi sąsiadki. A jak mnie tylko prawie zabiją…?”
Gdzie jest Tomek?? Nie podejmę bez niego decyzji!”
-„ Tomek powiedział, że zgodziłby się na leczenie gdyby to o niego chodziło…” wyrywa mnie z rozmyślań glos A.
Dokumenty mam ochotę podpisać bazgrołem XXX, ale wyciskam nawet podwójne nazwisko …
Przestałam być nerwowa, zła. Zaczęłam sie prawdziwie bać.
Czy nigdy juz nie zobaczę dzieci? Czy tak właśnie skończę? Is it over……?
Zakładają mi dwie dodatkowe drogi, sprawdzają żyły, pojawia się jeszcze dwóch lekarzy. Podłączają pod wszelkie możliwe monitory. Ktoś staromodnie trzyma jednak rękę na moim pulsie. Zaczynaja odliczać od dziesięciu w dół… Zamykam oczy i myślę tylko o tych, których kocham najbardziej na świecie. Boję się. Boję jak nigdy w życiu.
Trzy …dwa jeden…. Ruszyła pompa i maszyna rozpoczęła wtłaczanie preparatu do mojego obiegu. Młoda neurolog nachylona nade mną drży. Stres i napięcie aż od niej biją. To ona podpisuje się pod zaleceniem. Hmmm… czy jej tez zrujnuje karierę…? Czy może wręcz odwrotnie…?
Nie czuję żadnego bólu, przyspiesza mi tylko oddech. Neurolog kontroluje na jej niewielkim sportowym zegarku czas. Potrzebny gadżet pomyślałam… Czas mija, parametry w normie. Dziewczyna ma wypisane na twarzy uczucie ulgi.
„Aha czyli jakbym miała kopnąć w kalendarz to w ciągu właśnie tych 10 minut… zagrali ze mną w rosyjską ruletkę, że tak powiem…”
Zasypiam kiedy mówią, że funkcje powinny wrócić w ciagu 12 godzin…
…..
Kolejne dni mijają wolno.
O tyle, o ile piszę już bezproblemowo, to nadal jąkam sie niemiłosiernie, ale przykazane mam ćwiczyć i ćwiczyć, wiec odwiedzający z cierpliwością czekają po pare minut na wysłuchanie jednego prostego zdania. Te złożone przelewam na kartki.
O mojej sytuacji wie tylko jedna osoba spoza szpitala. Zupełnie przypadkiem, bo miałam się z nią spotkać. Nie chcę, żeby ktokolwiek oglądał mnie w tym stanie. Mowa wkrótce powinna powrócić, nie mam siły na zmaganie się nawet z rodziną. Nie „pogadam” sobie z Nimi, prawda..?
Nie potrzebne mi też współczucie.Wyjdę z tego sama.
Przyznać jednak muszę, że „sama” jest trochę słowem na wyrost, bo chociażby dzięki jedynym odwiedzinom mojej K. pobyt w szpitalu stał sie naprawdę przyjemny. Jej energia wypełniała cały pokój, uśmiech i spokój wracały, nie wspominając o byciu zasypywaną prezentami o których marzy każdy pacjent. Komplet nowej bielizny i skarpet wraz z połową swojej garderoby czekał na mnie w szafce szpitalnej zanim Tomek wsiadł do samolotu. Biedak, to zawsze na niego spadały te babskie szpitalne sprawy kiedy ekspresowo zabierały mnie karetki. Ale K. przeszła samą siebie i poziom wyposażenia był na poziomie master. Od włochatych kapci poprzez Ciasto imbirowe, herbatki owocowe i cała kolekcja vegańskich kosmetyków sprawiła, że pod prysznic chciałam biegać trzy razy dziennie 🙂 A jej wiara, że uda mi sie wrócić do wspólnie rozpoczętych projektów nigdy nie ustała, przypominając, że mam sporo powodów zawodowych do szybkiego powrotu do pełni funkcji.
Największym jednak pomostem do życia był Tomek. Nigdy nie zawiódł w sprawach zdrowotnych. Dobrze wybrał zawód, chociaż współczuję po cichu jego pacjentom. Po wyczerpaniu rezerw cierpliwości i wsparcia dla mnie, nie wiem czy wiele mu zostało do celów zawodowych. Zresztą oprócz dzieci, zostawił też właśnie pacjentów i tak jak stał, wsiadł do samolotu pojawiając się tego samego dnia w Polsce. Codziennie był przy mnie, znosząc mnie at my worst…Nie pierwszy zresztą raz. Chociaż, oby ostatni. Bo w szpitalu zamieniam sie w potwora. Naprawdę.
Kartka pod wpływem nacisku długopisu prawie się drze, chociaż zupełnie niepotrzebnie tak się emocjonuję. W głębi i tak wiem, że zrobię tak jak czuję, że chcę. Znam swój organizm. Parę dni w bezruchu na łóżku i moja psychika leży. Taki słaby punkt. Łatwo mnie wykończyć przymusowym leżeniem.
-” MUSZĘ WSTAĆ. BEZWARUNKOWO.” -„ Pani Karolino, nie może Pani wstawać do toalety. Siusiamy na basen.”
– „Nie siusiam na basen Pani doktor” – długopis przyciskam tak mocno, że prawie dziurawi kartkę…
Jak cholernie trudno kłócić się z kimś pisemnie, kiedy na dodatek interlokutor ma w zanadrzu cały wachlarz dźwięków, tonów, modulacji, chrząknięć, syknięć! A szybkość reakcji? Istna tortura! W głowie już kolejne zdanie gotowe do wypowiedzenia a na kartce pół słowa nawet nie można napisać. Co dopiero nakrzyczeć… Do powrotu mowy konieczny jest spokój. Bezwględnie, każde uniesienie cofa zdolności oratorskie afatyka do zera. Albo co najwyżej do literki „m”. Bardzo przyjazna literka.
-„ Może założymy Pani cewnik…?”- neurolodzy lubują się w dręczeniu afatyków. Mogą się posunąć do tych niecnych artykulacji, drażniących chorego jak czerwona płachta hiszpańskiego byka. Coś czuję, że zaraz faktycznie rozpocznie się tu corrida, jak ta przemiła Pani nie wypuści mnie siku!! Kątem oka widzę blednącego Tomka, ale rzucam mu niemą awanturę, którą o dziwo w mig załapuje 🙂 Ale ulga, mieć osobę, z którą komunikacja przebiega gładko. Zresztą zadowolenie obopólne bo Tomek na przywitanie z radością oświadczył, że stałam się „idealną żoną”. Sprawność fizyczna niezaburzona, a do tego gwarantowana błoga cisza w domu…:) Teraz mogę się śmiać, ale parę miesięcy temu wybuchałam histerią na takie dictum. Niema histeria jest przerażająca dla samego histeryka, bo otoczenie ma ogromną przewagę słowną.
– „Odmawiam założenia cewnika.”- Jeżeli niemowa możne pyskować na piśmie, to właśnie to robię. Czas, który potrzebny jest do bazgrania na papierze wykorzystuję do skumulowania największej wymowności zaplanowanego spojrzenia.” CEE WNII KAA.”- ręka mi się trzęsie z wysiłku. Potem następuje moment prezentacji treści zainteresowanemu. Można mu właśnie wtedy spróbować przekazać emocje wyrazem twarzy, albo trzeba czekać aż przeczyta i znowu na nas spojrzy…! Ileż tu latencji! Niewyobrażalnie niewygodna robota! Ktoś całkiem nieźle przemyślał to nasze ludzkie gadanie!
„ Pani Karolino za wcześnie na wstawanie, przeszła Pani udar! Założę Pani pieluchę!!!”- Ooo przegięła. To jest znęcanie. Mam wrażenie, że para z uszu mi zaraz poleci jak z lokomotywy. Tomek sinoblady, chrząka nerwowo. Z jednej strony musi zachować fason lekarski do koleżanki po fachu, z drugiej strony ma rozsierdzoną „żonę-niemowę” z temperamentem rozsierdzonego byka i rozpędzonej lokomotywy w jednym…. – „Karolisia…proszę, może zostań jeszcze w łóżku…” . Błąd. Błąd. Błąd. -„I ty Brutusie…?!”- znowu chce mi się powiedzieć, ale w nerwach wychodzi mi tylko wykrzywiona bezdźwięczna mimika.
-„Świetnie. Gdzie mogę wypisać się na własne żądanie…?”- papier jednak przyjmie wszystko 😉 Stary numer…Uwielbiam „wypis na żądanie”, oddala mnie od rzeczywistości Pani Basi, daje poczucie, że decyduję sama za siebie. Oddala przeraźliwe lęki, które siedzą we mnie bardzo głęboko. No i jest mocnym argumentem jak chce się bardzo siku..
– „Wtedy całe leczenie pójdzie na marne! Pani , Pani, Pani zupełnie nie szanuje zasad!”- wybucha lekarka rzucając błagalny wzrok na Tomka. -” Żona źle znosi szpitale, obawiam się, że nie ustąpi…. Ja jej pomogę w tej toalecie …Pani doktor …”
Dobrze, że niektóre kobiety miękną, kiedy rzuca im ten swój szeroki uśmiech i dyskretne oczko… Dobry i zły policjant. On zawsze jest dobry 🙂
Jako jedyna z oddziału o ścisłym rygorze łóżkowym dostaję zgodę na wstawanie…
„ Błagam, żeby tylko adiunkt nie zobaczył …”- zrezygnowana lekarka opuszcza pokój ze zwieszoną głową…
I po corridzie!
Szurając włochatymi kapciami od K., kroczek po kroczku, podtrzymywana pod rękę przez Tomka z radością i optymizmem spełniam marzenie o godnym, samotnym wysiusianiu się w toalecie…
Naprawdę nie umiem się przełamać, do pewnych szpitalnych „leczniczych” rozwiązań.. Prędzej nabawię sie zastoju moczu, niż dam się namówić na publiczne korzystanie z kaczki …
(Przed)wczesne wstawanie z łóżka to ponoć przekleństwo dla personelu szpitalnego, ale z perspektywy doświadczeń to właśnie dzięki mobilizacji ponad siły, dużo szybciej dochodzę do zdrowia niż statystyka sugeruje… Bilans in plus.
Tomek jednak twardo mnie kryje, miękkie ma serce, pozwala na wiele:) Dzięki temu ufam mu absolutnie i kiedy cierpliwie i racjonalnie przekonuje mnie że przeginam, to w sprawach ważnych grzecznie się opanowuję…
Widocznie dzisiaj wie, że samodzielna wizyta w łazience w 10 godzin po udarze nie zrobi mi krzywdy. Nie jest tam aż tak niebezpiecznie jak na 20 metrach między gałęziami drzew. A wkrótce przecież między gałęzie też wrócę. Tomek wie, że do pełni zdrowia umiem wracać krokami tylko adekwatnymi do przyzwyczajeń. Wspiera je, wspiera każdy mój krok. Dlatego tak łatwo idę naprzód.
Wspominałam już dzisiaj o chirurgach i przydatności zawodów chirurgicznych… No cóż wygląda, że mam jakąś słabość do obu. Chociaż od właścicieli rozbudowanych mięśni przedramienia „operujących” drzewa, chyba wolę tych, którzy potrafią mięśnie precyzyjnie nazwać, zlokalizować oraz za pomocą trochę mniej hałaśliwych, lecz równie zabójczych narzędzi naprawić. Oby tylko nie nosili koszulek na ramiączkach. Tomek nie ma ani jednej 😉
(…)
-„Mówiłem Ci, że złego diabli nie biorą…niczym już mnie nie zaskoczysz.”-
-„Serio taki pewny byłeś ze z udaru też wyjdę… ?”- bez jąkania acz jeszcze dość wolno – rozmawiamy po kilku tygodniach siedząc przed kominkiem…
– „ Nie byłem. Na lotnisku zacząłem szukać informacji o Belgii.”
– „O Belgii??? Ale o co Ci chodzi..?”-
– „Zastanawiałem jak Cię przewieźć…”
-„Ale po co?Tam tak skutecznie leczą udary ?”
-„ Nie, tam jest legalna eutanazja kochanie…”
